Pielgrzymki Menu: Kronika pielgrzymki Biblioteki Parafialnej w Trzciance
na La Salette w dniach 15–29.07.2003 r.
„Maryjnym szlakiem Europy Zachodniej”

 

15.07.2003 r. /wtorek/

Trzcianka – Nojewo – Pniewy – Nowy Tomyśl – Wolsztyn – Nowa Sól – Szprotawa – Bolesławiec – Zgorzelec – Zawidów – Frydlant – Praga – Pilzno – Rozvadov – Simbach.

Trzcianka, godzina 6.00. W Imię Boże! Ruszamy! W Kuźnicy Czarnkowskiej do samochodu ks. Zbigniewa Weltera zabieramy Elżbietę Żydowicz. Dotarły tu tylko trzy samochody, więc czekamy na czwarty, Janusza Gęsickiego. Dojechał o 6.45 . Po przepakowaniu bagaży i prowiantu o 6.49, z lekkim opóźnieniem, wyjeżdżamy już razem z Kuźnicy.
Kolejność samochodów:

  1. Edwin Klessa z pilotem siostrą Nazaretanką Katarzyną Witkowską, pasażerowie: Albina Szczudło, Jadwiga Witkowska.
  2. Ks. Zbigniew Welter z Józefem Rzepeckim, pasażerowie: Elżbieta Żydowicz, Krzysztof Nowak.
  3. Marian Żmudziński z Elżbietą Bednarek z Nowej Wsi, pasażerowie: Genowefa Gołaś-siostra Eli Bednarek i Łucja Kupś.
  4. Janusz Gęsicki z Lucyną Szilke, pasażerowie: Maria Gęsicka, Janina Brzozowska oraz Wiesława Dąbrowska.

Niedaleko, bo już w Piotrowie, gubimy się. Edwin jedzie tak, jak wcześniej trasę wytyczył mu program komputerowy, prosto w kierunku Szamotuł. Józek natomiast obrał krótszą drogę i poprowadził w prawo w kierunku Wronek, reszta samochodów za nim. Stoimy i czekamy na Edwina. Po telefonicznej rozmowie Edwin zawraca i dalej jedziemy już w zwartej kolumnie.
Przed Pniewami, w miejscowości Nojewo, zatrzymujemy się przy pomniku stojącym przy drodze. Jest to wykonany z kamienia fragment pnia drzewa, z tablicą upamiętniającą miejsce śmiertelnego wypadku samochodowego, jakiemu uległ Belg Robert von Riel w 1984 r., wioząc dary dla mieszkańców Trzcianki. Na tablicy widnieje napis w językach polskim i flamandzkim. Po krótkiej modlitwie w intencji zmarłego ruszamy dalej.
Jedziemy przez Nowy Tomyśl, Wolsztyn, Nową Sól, Szprotawę, Bolesławiec, Zgorzelec i dalej w kierunku przejścia granicznego z Czechami, do Zawidowa. Nie dane nam jest jechać bez ponownego szukania zgubionych. Za miejscowością Nowa Sól ginie ostatni z jadących - samochód Janusza. Edwin zwalnia nieco, wierząc, że Janusz szybko do nas dołączy. Po telefonicznym ustaleniu miejsca pobytu umawiamy się na spotkanie za Kożuchowem. Niestety nie doczekaliśmy się go i jedziemy dalej. Kolejne zaplanowane spotkania w Szprotawie i Bolesławcu również się nie udały. Utrzymujemy z Januszem kontakt telefoniczny i jedziemy dalej. W Zgorzelcu Edwin zarządził ostatni po polskiej stronie granicy posiłek, w trakcie którego zagubiona załoga dołącza do grupy. Okazuje się, że pechowcy przejechali dodatkowo 91 km, aby nas odnaleźć.
Zbliżając się do Zgorzelca, wypatrujemy stacji benzynowej, ponieważ w zbiornikach gaz jest na wyczerpaniu. Według mapy, przed samym przejściem granicznym trasa odbiega na południe w kierunku przejścia granicznego z Czechami. W rzeczywistości  jej nie ma. Nowo zmodernizowane arterie prowadzą prosto do przejścia granicznego z Niemcami. Nie ma już ani stacji benzynowej, ani odnogi, która mogłaby prowadzić do Zawidowa. O 13.00 ujrzeliśmy przed sobą przejście graniczne, ale na odwrót jest już za późno. Wszystkie cztery samochody grzecznie stoją w kolejce do przejścia granicznego. Edwin idzie do przodu rozeznać się w sytuacji. Przejazd granicy niemieckiej bez gazu w zbiornikach i dalsza jazda do Simbach niemieckimi autostradami byłaby mało ekonomiczna. Edwin wyjaśnia celnikowi, że musimy jechać do Czech przez Zawidów, a na skutek modernizacji tras znaleźliśmy się  na przejściu w Zgorzelcu. Celnik przyznaje, że na mapie jest stary układ dróg, stwierdza, że musimy się cofnąć do głównej odnogi na Jelenią Górę, aby  po 2 km dotrzeć do kolejnej odnogi z kierunkowskazem na Zawidów. Stwierdza również, że jedyną metodą zawrócenia jest przejazd na stronę niemiecką. Podjeżdżamy więc wszyscy wolnym prawym pasem do celnika, który bierze od Edwina paszport, informuje niemieckiego celnika o planowanym manewrze, a następnie każe nam przejechać i dokonać nawrotu przez przejście wyjazdowe. Zatrzymano ruch, bo musimy w poprzek przejechać wszystkie pasy. Wszyscy stoją i patrzą, co to za manewry wykonuje kolumna czterech samochodów. To chyba ewenement w dziejach tego przejścia granicznego, w którym 17 osób przekroczyło granicę na jednym paszporcie.
Na najbliższej stacji napełniamy zbiorniki samochodów do pełna i zgodnie z wytyczoną trasą wjeżdżamy na przejście graniczne z Czechami w Zawidowie. Po chwili zatrzymujemy się na parkingu po czeskiej stronie. Potrzebne są korony czeskie na zakup winiet. W Czechach nie sprzedają koron, więc Edwin wraca pieszo do Polski. Kupuje w jednym kantorze korony, a w drugim chce kupić winiety. Dowiaduje się jednak, że w Polsce można kupić winiety za złotówki po 25,- zł ale przy zakupie są potrzebne numery rejestracyjne samochodów. Wraca do Czech, aby spisać numery, idzie jeszcze raz do Polski po winiety. Po drodze pyta Czechów, ile koron kosztuje winieta, okazuje się, że 100 koron, czyli około 16 zł. Po co więc przepłacać w Polsce? Decyzja krótka – zakup w Czechach. Wchodzi więc na pocztę (w takim miejscu sprzedają winiety!), a tam są tylko dwie, my natomiast potrzebujemy czterech. Wszystko jak w czeskim filmie. Po tym całym korowodzie Edwin kupuje winiety na którejś kolejnej stacji benzynowej. W tym czasie niektórzy wchodzą do pobliskiego sklepu prowadzonego przez Chińczyków lub Koreańczyków (trudno wyczuć nację - mówią też po polsku), a tam alkohol tani jak barszcz i to za polskie złotówki. Czyż można przepuścić taką okazję (1 litr rumu – 15,- zł, około 0,5 litra wódki – 7,- zł), więc niektórzy robią już pierwsze zakupy.
Krótko za granicą, w miejscowości Frydlant, gubimy się. Edwin skręca w prawo zgodnie z drogowskazem na Pragę, za nim ks. Zbigniew. Marian i Janusz nie zauważają manewru, jadą prosto i jak się później okazuje, tam również drogowskaz wskazywał Pragę. Wszyscy odnajdujemy się wkrótce na stacji benzynowej przy ruchliwym rondzie. Jedziemy autostradą, możemy przyspieszyć i nadrobić stracony czas. W Libercu wjeżdżamy do centrum miasta. Starówka piękna, bardzo podobna do naszej w Warszawie. Jadąc w kierunku Pragi podziwiamy krajobraz przesuwający się za oknami. Teren jest górzysty, porośnięty lasami, w dolinach urokliwe wioski i miasteczka. Przyspieszamy. Drogi dobre, więc Pragę objeżdżamy obwodnicą – olbrzymia, piękna metropolia, wszędzie trwają inwestycje drogowe. Za Pragą, na rozjeździe, ks. Zbigniew gubi się, ale zaraz zawraca i goni pozostałe samochody. Ma na liczniku 160 km/h, dojeżdża prawie do Pilzna, a samochodów ani śladu i zdziwienie – z jaką prędkością muszą jechać, skoro nie może ich dogonić. W końcu jest kontakt telefoniczny z Edwinem – ks. Zbigniew przegonił samochody o 50 km. Odnajdujemy się oczywiście ponieważ pozostałe samochody stoją na najbliższej stacji benzynowej i czekają na ks. Zbigniewa. Prawie godzinę staliśmy na tej olbrzymiej stacji z wieloma parkującymi tirami i bardzo dużą ilością „tirówek”. Siostra Kasia z Jagodą stały przy szosie, aby dać sygnał, gdyby przejeżdżał ks. Zbigniew. Okazało się, że goniąc pozostałe samochody w tym splocie dróg za Pragą ks. Zbigniew nie przejeżdżał koło tej stacji benzynowej, gdzie czekaliśmy i teraz dla odmiany czekał na nas pod Pilznem. Po zatankowaniu gazu za czeskie korony jedziemy do granicy z Niemcami, którą przekraczamy w miejscowości Rozvadov około godziny 19.00. Na terenie Niemiec jedziemy już całą kawalkadą i bez żadnych przeszkód.
Przyjeżdżamy do Simbach o godzinie 22.00. Jest ciemno, teren górzysty, uliczki biegną w górę i w dół – jak tu znaleźć kościół? Zatrzymujemy się przed długimi stromymi schodami prowadzącymi do podświetlonej wieży kościoła. Krótka rozmowa telefoniczna z ks. Pawłem i już wiemy jak dojechać do kościoła. Wreszcie, w świetle reflektorów, ukazuje się ks. Paweł Mrotek czekający na nas na ulicy przed plebanią. Serdeczne powitanie, samochody i bagaże zostają na ulicy, a ks. Paweł prowadzi nas do budynku po drugiej stronie drogi, gdzie w jadalni w skrzynkach stoją zimne napoje. Zna ks. Paweł uczynki miłosierdzia względem ciała, a szczególnie jeden: „pragnących napoić”. Rzuciliśmy się do tych butelek jak wielbłądy do wodopoju, bo też spragnieni byliśmy niemiłosiernie. Gorąco, ponad 800 km na licznikach i ponad 16 godzin jazdy.
To jeszcze nie koniec niespodzianek. Ks. Paweł woła Lucynę do kuchni i po niedługim czasie wnoszone są na stół talerze z pyszną zupą gulaszową, z parówką i bułką.
Grubo po północy wyładowujemy bagaże, kierowcy parkują samochody i lokujemy się na nocleg. Siostra Kasia i ks. Zbigniew otrzymują pokoje na plebanii, zostają tam też: Bina, Łucja, Ela i Gienia. Reszta lokuje się w jadalni, panowie w pokoju obok, chociaż Janusz śpi w jadalni (obok żony). Śpimy różnie – na krzesłach, łóżkach polowych, materacach i na podłodze. Prysznic z ciepłą wodą jest na plebanii, tutaj umywalka z zimną wodą, ale i to dobrze. Każdy z ulgą wyciąga się na posłaniu i zasypia.

16.07.2003 r. /środa/

Simbach – Altötting – Burghausen

Wstajemy o 8.00. Kolejka do mycia, Msza św. jest dopiero o 9.00. Kościół przestronny, jasny, przyszło kilkunastu parafian (osoby starsze). Ks. Paweł poinformował wiernych, że we Mszy św. uczestniczy grupa Polaków z jego rodzinnej parafii. Msza św. oczywiście w języku niemieckim. Ks. Zbigniew przy ołtarzu odprawia po cichu, po polsku, my po polsku włączamy się do odpowiedzi. Jest inaczej niż u nas. Na oparciach ostatnich ławek leżą jednakowe śpiewniki i przychodzący biorą je. W trakcie Mszy św. na ścianie wyświetla się numer pieśni, wszyscy otwierają śpiewniki i śpiewają jak jeden mąż (u nas w Polsce, niestety, niektórzy, przychodzą do kościoła jak do teatru). Organistki – jak później wyjaśnił ks. Paweł – grały na cytrze (bardzo oryginalnie, niespotykanie i ładnie). Hostie w Komunii św. ksiądz podawał nam do ust, swoim parafianom na rękę.
Po Mszy św. śniadanie (już z naszych produktów), na które zaprosiliśmy ks. Pawła. Podczas śniadania ks. Paweł opowiadał nam o zwyczajach Bawarczyków. Bardzo pięknym zwyczajem (u nas w Polsce dawno zapomnianym) jest pozdrawianie się słowami „Szczęść Boże”. W Bawarii „Grűss Gott” używane jest wszędzie, na ulicy, w urzędach, na poczcie czy w banku oraz w rozmowach telefonicznych. Jeśli ktoś pozdrawia słowami „Guten Tagto wiadomo, że nie jest to Bawarczyk.
Ks. Paweł Mrotek pochodzi z Trzcianki. Po ukończeniu szkoły średniej wstapił do Seminarium Księży Saletynów i w roku 1996 r. otrzymał święcenia kapłańskie. Polscy Księża Misjonarze Saletyni, choć w większości żyją i pracują w kraju, znaczna ich część, zgodnie ze swoją misją niesie pomoc duszpasterską w trzecim świecie, w krajach, gdzie przez lata komunizm zwalczał każdą religię, a także w państwach zachodnich, gdzie kryzys powołań obserwowany jest już od dawna. Gdyby ograniczyć się tylko do polskich Saletynów, to można ich znaleźć na Madagaskarze (od 1923 r.), w Brazylii (od 2000 r.), na Białorusi (od 1990 r.), na Słowacji (od 1990 r.), w Czechach (od 1996 r.), na Ukrainie (od 1992 r.), w Kazachstanie (od 1993 r.,), w Niemczech (od 1986 r.), w Belgii (od 1996 r.) w Anglii (od 1990 r.), ponadto są we Francji, Włoszech, Austrii, Szwajcarii i Hiszpanii.
Ks. Paweł Mrotek pełni funkcję proboszcza w Simbach nad rzeką Inn, począwszy od 01. 09. 2001 r. Poprzednio proboszczem był Niemiec, który po 30 latach sprawowania tej funkcji, przeszedł na emeryturę. Simbach liczy 2.300 mieszkańców w tym 1.950 katolików. Ks. Paweł obsługuje jeszcze 2 parafie, z których każda posiada 2 kościoły filialne. Razem licząc - 9 kościołów. W każdym kościele parafialnym odprawiana jest jedna Msza św. w tygodniu oraz w niedzielę lub w sobotę. W każdym z 6 kościołów filialnych odprawiana jest jedna Msza św. w miesiącu (w okresie od Wielkanocy do końca września). Ogółem z całego podległego ks. Pawłowi terenu w niedzielnej Mszy św. uczestniczy 25÷30% katolików. Oprócz katolików są również ewangelicy, muzułmanie, protestanci, świadkowie Jehowy oraz niewierzący (głównie z NRD, którzy przybyli na te tereny w poszukiwaniu pracy).
Na zakończenie roku szkolnego młodzież przychodzi do kościoła na liturgię słowa. Jest to praktycznie spotkanie ekumeniczne, dlatego nie jest odprawiana Msza św. Spowiedź jest praktykowana głównie przed I Komunią św. Odprawiane jest też nabożeństwo pokutne, które zastępuje spowiedź. Komunia św. podawana jest głównie na rękę, niektórym do ust. Nie ma dorocznej kolędy, która jest w Polsce po Bożym Narodzeniu. Ksiądz chodzi do różnych rodzin w ciągu całego roku przy okazji ważnych wydarzeń takich jak I Komunia św., pogrzeb czy ślub. Ministrantami zostają dzieci po I Komunii św. i to zarówno chłopcy, jak i dziewczęta. Intencje mszalne są skromne: 10,00 € za Mszę św. z oprawą muzyczną lub 5,00 € za Mszę św. bez oprawy muzycznej. Kościół jest utrzymywany głównie z podatku, który wierni odprowadzają do fiskusa. Gdyby jednak ktoś nie deklarował przynależności do żadnego Kościoła, to nie płaci tego podatku. Parafia Simbach należy do diecezji Passau (Pasawa). Diecezja liczy ogółem 310 parafii. W ostatnich latach w całej diecezji wyświęcano około 3÷4 nowych księży rocznie. W całych Niemczech natomiast, gdzie żyje około 23 mln katolików w ostatnim roku było wyświęconych tylko 75 księży. Jeżeli chodzi o ewangelików, to sytuacja jest jeszcze trudniejsza. I nie pomagają tam ani brak celibatu, ani „równouprawnienie” kobiet, które też mogą być pastorami.
Ks. Paweł powiedział nam, co można zwiedzić dzisiejszego dnia. Wyjazd w okolice Simbach zaplanowany jest na godz. 12.00. Mamy więc trochę czasu na obejrzenie miejscowości. Wychodzimy i uderza nas niesamowity widok – beton i kwiaty, kwiaty i kamień. Nie ma trawników, a korzenie drzew zabudowane są metalową kratką. Domy typowe dla południowych Niemiec (napisy na ścianach, ozdobne malowidła), wszędzie restauracje i moc kwiatów w skrzynkach, donicach, doniczkach, w oknach, w drzwiach, na balkonach, na chodnikach – coś pięknego. Robimy zdjęcia i wracamy do „bazy”.
Jedziemy do Altötting. Na początku drogi gubią się dwa ostatnie samochody. Edwin wraca, ale nie znajduje ich. Decyzja - jedziemy dalej. Kontakt telefoniczny już z miasta – są w miejscu, gdzie się zgubili i jadą do nas.
Altötting to niemiecka „Częstochowa” ściągająca liczne rzesze pielgrzymów. Na dużym czworokątnym rynku stoi olbrzymia, gotycka świątynia, obok niej, bardziej na środku, okolona drzewami, jak miniaturka tamtego kościoła – cudowna kaplica z figurą Matki Boskiej z Dzieciątkiem, w srebrnej sukience. Cała kaplica aż lśni od srebra i światła w nim odbitego. Panuje cisza i skupienie modlitewne (zakaz fotografowania). Na zewnątrz kaplica jest otoczona podcieniami, gdzie ściany i sufity zapełnione są obrazkami malowanymi na płótnie, drewnie i metalu. Są to wota podarowane przez ludzi uzdrowionych, uratowanych z wypadków oraz z innych sytuacji, gdzie widoczna była interwencja Matki Bożej. Właśnie z tych obrazków można się zorientować, w którym roku i w jakich okolicznościach dokonał się cud. Widzieliśmy obrazki z końca XVIII w., aż po koniec XX w. W jednym miejscu wiszą kule i laski pozostawione przez uzdrowionych, złożone są też krzyże pielgrzymkowe.
Na tym samym placu w pobliżu kaplicy stoi następny kościół, prawdopodobnie przyklasztorny, który również odwiedzamy. Kupujemy tam widokówki – 0,30 €. Na ulicy Edwin prosi przechodnia o poprawne napisanie na karcie słów „Grűss Gott” i z tym pozdrowieniem wysyła kartki do Polski. Po przeciwległej stronie placu, troszeczkę w głębi, stoi ciekawie pomalowany dom, a za nim przepiękny barokowy kościół (chyba każdy, kto miał aparat fotograficzny przy sobie, zrobił zdjęcie), wewnątrz jeszcze piękniejszy, bogato zdobiony, śliczne bukiety na ołtarzach. Obok czwarty kościół – zupełne przeciwieństwo, bo kapucyński – proste białe ściany, czarny krzyż, żadnych ozdób. W kościele odprawiana jest Msza św., ministrantami są dziewczęta.
Wracamy do samochodów i już razem ruszamy w dalszą drogę do Burghausen. Na 4 km przed miejscowością zatrzymujemy się na przydrożnym parkingu na posiłek, a kiedy ponownie ruszamy, Uno Mariana nie zapala. Nasi panowie próbują uruchomić samochód, nie mogą. Na tym samym parkingu stoi turecki TIR, kierowca również posilał się, a kiedy zorientował się w naszej sytuacji, wziął swoją skrzynkę narzędziową i pospieszył na pomoc. Jednak i on nic nie poradził. Edwin zadzwonił do ks. Pawła z prośbą o poszukanie jakiegoś mechanika, aby dokonał naprawy, gdy Uno będzie zholowane do Simbach. Decyzja na teraz – Marian zostaje na parkingu, reszta jedzie do Burghausen. Przepiękna miejscowość położona nad rzeką Izerą, moc zieleni, a wysoko na wzgórzu potężny zamek. Jest to najdłuższy zamek w Europie – 1036 m. Jak zorientowaliśmy się podczas zwiedzania, przez stulecia, kawałek po kawałku był dobudowywany. Są tu 3 fosy i 3 mosty (dawniej zwodzone), mury grubości około 1 m z oknami strzelniczymi. Z okien piękny widok na panoramę miasta i rzekę (woda w niej pomarańczowa). Najstarszą datą jaką odczytaliśmy na murach zamku, był rok 1080. W 1502 r. odbył się tu ślub i wesele, późniejszej świętej, Jadwigi Trzebnickiej. Obecnie co roku odtwarzane jest to wydarzenie. Zamek jest częściowo zamieszkały, w niektórych miejscach widać odnowione części budynków, kwiaty i trawniki – zupełnie współczesne.
Cały dzień jest upalnie, o godz. 19.00 przy powierzchni drogi termometry wskazują +37o C. Wracamy na parking po Mariana. Edwin bierze Uno na hol, pasażerki już siedzą  po jednej w każdym z pozostałych samochodów. Kierowcy zostali poinformowani przez ks. Pawła, że krótko przed Simbach jest stacja z gazem. Ks. Zbigniew sporo wyprzedza inne samochody i podjeżdża do stacji, a tam wszystko pozamykane. Na drzwiach informacja, że czynne do godz. 17.00, a jest 20.00. Jedzie więc do Simbach bez zatankowania. Po kilkunastu minutach przyjeżdżają do Simbach pozostałe samochody z pełnymi zbiornikami. Okazało się, że Janeczka dostukała się, dogadała z właścicielami i gaz był. Ks. Zbigniew bierze Janeczkę do samochodu i jadą jeszcze raz, oczywiście ze skutkiem pozytywnym.
Jest godz. 21.00 i nie wiadomo, czy mechanik zgodzi się przyjść o tej porze naprawić samochód. Przebąkuje się, że Uno będzie naprawiane dopiero jutro, a wyjazd przełożony o jeden dzień. Byłoby to jakieś fatum ciążące nad naszymi pielgrzymkami (przypomniał nam się Witebsk na Białorusi i całodobowe koczowanie w kaplicy z uwagi na awarię jednego z samochodów). Jednak mamy szczęście – po 15 minutach przyjeżdżają dwaj mechanicy, a po godzinie samochód jest naprawiony (przerwa na złączu zasilania stacyjki z akumulatora). W tym czasie jemy kolację. Po kolacji, podziękowania dla ks. Pawła za gościnę, w imieniu wszystkich wygłasza Edwin. Wręcza księdzu album o katedrze koszalińskiej (tekst również w języku niemieckim) oraz inne drobne upominki. Jest tam mapa tras rowerowych z okolic Trzcianki, co równało się z zaproszeniem księdza z parafianami do przyjazdu do Trzcianki (w pierwszej kolejności do Biblioteki Parafialnej). Okazało się, że ks. Paweł organizował już swoim parafianom wyjazd do Polski (m. in. do Krakowa), więc może także zorganizować do Trzcianki.
Jeszcze przed spaniem szykowanie kanapek, termosów i pakowanie. Kierowcy i piloci zapoznają się jeszcze z jutrzejszą trasą, pobudka o 4.15, do przejechania 1.200 km. Kierunek La Salette.

17.07.2003 r. /czwartek/

Simbach – La Salette

Wyjazd o godz. 5.00. Jeszcze pamiątkowe zdjęcie z ks. Pawłem i pożegnanie (ks. Paweł napomknął, że być może jeszcze się spotkamy).
Jedziemy w kolumnie, ale po jakimś czasie Janusz z końca kolumny wyjeżdża do przodu i ginie w tłoku samochodów. Ks. Zbigniew i Marian gubią się na rozjeździe do Norymbergii, błądzą, nie mogą trafić na tę samą autostradę, jednak jak potocznie się mówi – „koniec języka za przewodnika”. Na stacji u przygodnych kierowców pytają o drogę i choć inną trasą – dojeżdżają na miejsce postoju. Jedziemy dalej już razem, posuwamy się etapami długości około 300 km. Pogoda idealna do podróżowania – niebo zachmurzone, przyjemny chłód. Ks. Zbigniew zostaje trochę z tyłu i znowu trzeba czekać na parkingu, bo Edwin pomyłkowo podał numer zjazdu 53 zamiast 56, przy którym mieliśmy się zatrzymać na odpoczynek.
W Niemczech na autostradach panuje niesamowity tłok, przy czym szybkość praktycznie jest nieograniczona. Posiłek na parkingu przy zjeździe nr 56 smakował jak nigdy, zabrakło nawet kanapek. Nasi kierowcy uznali, że przy tych szybkościach (140 – 160 km/godz.) nie należy trzymać się na „ogonie”. Każdy ma jechać swoją szybkością, a co pewien czas wspólnie spotykamy się na umówionym parkingu aby się policzyć, rozprostować kości, zatankować i zjeść.
O godzinie 13.02 przekraczamy granicę niemiecko-francuską. Co to właściwie jest granica? Widocznie było tu kiedyś duże przejście, bo pozostało zadaszenie nad drogą i pomieszczenia odpraw granicznych. Oczywiście ani żywej duszy (patrz kronika sprzed dwóch lat – dla odmiany granice Litwy, Białorusi i Rosji). Natężenie ruchu samochodów na drogach Francji o wiele mniejsze, autostrada płatna – 2,30 €, ograniczenie szybkości do 120 km/h. Pełen komfort jazdy, kierowcy mogą się troszeczkę rozluźnić, jedziemy wolniej i bezpieczniej. Po południu zrobiło się pogodnie i gorąco. Cały czas jedziemy już razem (uff ! nie gubimy się), po drodze tylko tankowanie gazu. Wkrótce ponownie zamieszanie w kolumnie samochodów. Przed Lyonem, na zjeździe z autostrady na Grenoble, Edwin, prowadzony znakami drogowymi śmiało wykonał manewr skrętu w prawo. Zjazd okazał się drogą kończącą się bramą usytuowaną 30 m od autostrady. Samochody posłusznie wykonały manewr skrętu i na szczęście zmieściły się w zatoczce prowadzącej do ślepej drogi. Ledwie udało nam się zatrzymać a tuż za naszymi plecami przetoczyła się kolumna ogromnych TIRów. Święty Krzysztofie dziękujemy Ci za opiekę, szczególnie w takich ekstremalnych sytuacjach. Okazało się, że zjazd na Grenoble był 100 m dalej i został dostrzeżony przez Edwina w ostatnim momencie co skutkowało tym, że kolejny raz kolumna uległa rozerwaniu. Janusz nie zdążył skręcić w prawo i oderwał się od nas na krótko.
Mijamy Lyon, a przy nim lotnisko. Musi być olbrzymie, bo zanim przejechaliśmy, wylądowało 8 samolotów, a 3 w tym czasie wystartowały. Oglądamy krajobraz – po zbożach zostały już tylko ścierniska, rośnie jeszcze kukurydza i słonecznik, wszędzie pracują deszczownie, jest susza – widać to po wypalonej trawie. Na pastwiskach pasą się stada krów, innych niż u nas, są białe lub brązowe. Za Lyonem Łucja przesiada się do samochodu ks. Zbigniewa. Marian oraz siostry Ela i Gienia po uzgodnieniu odłączają się od grupy, aby pojechać na jedną dobę do znajomych Eli. Do La Salette dojadą następnego dnia.
Tankujemy do samochodów gaz, odpoczywamy i nagle zauważamy nasz zagubiony samochód, który pędzi autostradą do Grenoble. Telefonicznie ustalamy z Januszem spotkanie na pierwszej stacji paliw z gazem. Kiedy słońce chyli się ku zachodowi, zbliżamy się do Grenoble. Nagle wyrastają przed nami Alpy – wyrastają w dosłownym tego słowa znaczeniu – nizina równa prawie jak stół, z której wyrastają skały do 2000 m wysokości. Ten ogrom przytłacza, wydajemy się tacy mali, a widok piękny – zachodzące słońce oświetla z jednej strony góry, które rzucają cień z drugiej. Grenoble wije się między górami jak rzeka (prawie tak jak przełom Dunajca w Pieninach). Miasto jest bardzo nowoczesne. Dużo szkła i metalu, dużo zieleni i kwiatów.
Obieramy kierunek na Gap i zaczyna się wspinaczka do góry. Jest jeszcze jasno, więc oglądamy panoramę Alp – są to widoki, których pióro nie jest w stanie opisać (chyba tylko poeci potrafią) – to trzeba zobaczyć. Droga cały czas wije się serpentynami po stokach gór. Mijamy miejscowości; domy po obu stronach drogi przyklejone do siebie jak klocki, bardzo wąskie – na parterze drzwi, jedno okno na pierwszym piętrze, drugie okno na drugim piętrze i dach, wszędzie kwiaty i kwiaty – ślicznie. Mijamy też przysiółki – kilka domów z kamienia przytwierdzonych do skały przy samej drodze jak jaskółcze gniazda – wydaje się, że na zakręcie samochód zahaczy o schodki. I tu wszędzie kwiaty, w drzwiach, przy ścianach. Wspinamy się cały czas do góry, robi się coraz ciemnej, ale widać jeszcze przepaście pod nami. Po jakimś czasie już tylko pojedyncze światełka dają znać, że mieszkają tu ludzie, a od czasu do czasu błyskają światła reflektorów mijających nas samochodów. Brak rozległych widoków, a dech zapiera w piersiach. Zdajemy sobie sprawę, że pod nami przepaść i bardzo kręta droga. Kierowcy pełni skupienia, czujni, uważni. W samochodzie ks. Zbigniewa ktoś stwierdza, że to Matka Boża tak szczęśliwie prowadzi pielgrzymów do swojego Sanktuarium, ale ks. Zbigniew opowiada o tragicznym wypadku, w którym kilkudziesięciu Kanadyjczyków leciało samolotem, bo chociaż z lotu ptaka chciało obejrzeć Sanktuarium La Salette. Wtedy samolot rozbił się o skały i wszyscy zginęli. Zostali pochowani poniżej La Salette, przejeżdżamy obok tego cmentarza. Naraz gdzieś wysoko wyłania się większa grupa świateł–to Sanktuarium, podjeżdżamy cały czas do góry, a światła raz są z przodu, raz z boku. Podniecenie u osób, które pierwszy raz tu podążają.
Dzięki Bogu ! Dotarliśmy, jest godzina 22.35. Czekamy na ks. Andrzeja Zontka. To on załatwił dla nas zakwaterowanie. Wskakujemy w kurtki, bo jest bardzo zimno (przecież to góry i wysokość 1800 m n.p.m.). Okazało się, że ks. Andrzej wyjechał, ale ochrona jest zorientowana i wskazuje nam miejsce na nocleg. Są to dwa pokoje w suterenie z piętrowymi łóżkami. Ks. Zbigniew i siostra Kasia otrzymują pokoje gdzieś w wyższej partii hotelu. Lokujemy się, gdzie komu wypadnie, bo miejsca jest dużo. Umywalki z zimną wodą są w pokojach i w toalecie. Na razie to wystarcza. Jemy zupki – wszyscy gromadzimy się w pokoju pań, tu jest złożona żywność. Część osób pada na łóżka, część wychodzi na miejsce Zjawienia, gdzie stoją figurki Matki Boskiej i dzieci – Maksymina i Melanii. Widać ciemną bryłę Bazyliki, opodal rozjaśniona płonącymi zniczami figura Matki Bożej wstępującej do nieba. Niżej w ciemności słychać pluskanie wody płynącej ze źródełka i majaczą figurki dolnej części Kalwarii. Jest bardzo cicho, nie słychać ludzi, natomiast świerszcze dają oszałamiający koncert, do tej pory czegoś takiego nie słyszeliśmy. Podnosimy oczy, a tam, jakby olbrzymi cień szczelnie okalający Sanktuarium – to góry. Wszystko zaś przykrywa granatowe, niesamowicie roziskrzone gwiazdami niebo.

18.07.2003 r. /piątek/

La Salette – Chamoux

Budzi nas słońce, nie budzik. Pierwsze spojrzenie przez okno i okrzyk zachwytu – niesamowicie niebieskie niebo, bez żadnej chmurki i zielone zbocza gór zalane złotym blaskiem słońca. Cudne, a to widok tylko przez małe okno. Szykujemy się na Mszę św. o godzinie 10.00. Ks. Zbigniew prowadzi nas wewnętrznymi przejściami z hotelu do kaplicy. Kaplica w kształcie półkola, na środku, gdzie ołtarz, jest kilka metrów ściany, reszta oszklona. Ławki ustawione amfiteatralnie, więc patrząc na ołtarz ma się w polu widzenia panoramę gór, ich majestat sprawia, że zupełnie inaczej uczestniczy się we Mszy św. – pełniej. Śpiewamy pieśni Maryjne. Oprócz nas są pielgrzymi z diecezji zielonogórsko–gorzowskiej (Nowe Miasteczko, Żory, Świebodzin), po wyjściu z kaplicy krótkie rozmowy i okazuje się, że są wspólni znajomi z Trzcianki.
 Po Mszy św. idziemy na śniadanie. Na tym samym poziomie, co nasze pokoje jest kuchnia z jadalnią, kuchenka elektryczna, czajniki, talerze (kubki mamy swoje).
Na godz. 14.00 zaplanowane jest wyjście w góry. Ks. Zbigniew proponuje górę Gargas – wejście łatwiejsze i krótsze – około 2 godzin, lub górę Chamoux, trasa około 4 godzin z wejściem łatwiejszym w poprzek zbocza i wejście trudniejsze – szczytami. Wszyscy, jak jeden mąż, entuzjastycznie okrzyknęliśmy, że góra Chamoux i oczywiście wejście trudniejsze.
Wychodzimy na zewnątrz i teraz widzimy, dlaczego Matka Boża tu zeszła na ziemię - piękniejszego miejsca chyba nikt z nas nie widział. Jesteśmy w rozległej kotlinie, na wysokości 1800 m n.p.m., a wokół nas, jak okiem sięgnąć góry – od 2200 do 2800 m n.p.m. Góry różne, kopulaste, ze spiczastymi szczytami, niektóre pokryte tylko trawą, inne częściowo lasem, a jeszcze inne ze skalistą granią i głębokimi żlebami, gdzieś bardzo wysoko widać leżący śnieg. Mijamy Bazylikę, Kalwarię, cmentarz saletyński i zaczynamy wspinać się w górę, kierujemy się ścieżką wydeptaną przez turystów. Po niedługim czasie ks. Zbigniew z Łucją zostają. Ciągłe podchodzenie w górę jest bardzo męczące. Idziemy prosto do góry, za naszymi plecami coraz niżej zostaje Sanktuarium. Pogoda piękna, jest gorąco, ale wietrzyk chłodzi nasze spocone ciała (tu potrzeba bardzo dużo wysiłku, a nasze nogi do tej pory chodziły po nizinach). Wszyscy porozbierani więcej lub mniej, bo przecież trzeba opalić ciało i to górskim słońcem. Idziemy wśród traw; pachną kwiaty, świerszcze dają swój oszałamiający koncert. Dochodzimy do przełęczy l’Eterpot na wysokości 1954  m n.p.m., przed nami rozpościera się widok, który do tej pory był niedostępny. Pod nogami przepaść chyba 1000 m, daleko w dole jakaś wioska z kościółkiem (domy wielkości pudełek od zapałek), a dalej, na wysokości naszego wzroku, łańcuch gór najeżony skalistymi szczytami, zdaje się sięgającymi nieba. Wszystko to ogromne, groźne, ale piękne.
Teraz kierujemy się w prawo, ścieżka cały czas prowadzi wierzchołkiem góry. Szerokość ścieżki, w niektórych miejscach, nie przekracza 0,5 m. Z prawej strony mamy trawiaste zbocze i widok na przycupnięte w kotlinie Sanktuarium, po lewej skaliste urwisko i niebosiężne szczyty – w głowie się kręci, poziom adrenaliny wzrasta, a krzyż na górze Chamoux jeszcze bardzo daleko. Spotykamy Francuza, który bardzo uprzejmie pokazuje nam, w którym kierunku są Włochy, Mont Blanc i inne znane miejsca w Alpach. Daje Edwinowi mapę szlaków wychodzących z Sanktuarium na poszczególne szczyty, z podanym czasem wejścia (do naszego celu powinniśmy dojść w ciągu 2 godzin). Mamy też wytyczoną trasę, którą będziemy wracać.
Krótko potem dochodzimy do miejsca, które według nas jest nie do przebycia. Po lewej ręce oczywiście cały czas urwisko, po prawej już nie trawa, lecz skała i to wyżłobiona w podłużne rumowiska, ścieżka na szczycie zero szerokości. Odzywają się głosy, żeby zawrócić, nie damy rady przejść, z kolei powrót tą samą drogą jest bardzo trudny. Jednak mniej odważni zostali zachęceni do dalszej drogi, Jagoda i siostra Kasia już zaczęły forsować przeszkodę (siostra Kasia w czarnym habicie i welonie, w sandałach, a jak świetnie daje sobie radę). Tu już potrzebne do pomocy były ręce, na czworaka, czepiając się występów skalnych, posuwaliśmy się powolutku do przodu. Każdy z nas miał świadomość, że przechył w lewo lub poślizgnięcie się w prawo może się źle skończyć (adrenalina na maksymalnym poziomie). Wolno, jak żółwie, ale przeszliśmy. W miejscu chyba najgroźniejszym, gdzie z trudem nogami wyszukiwało się skalnych rozstępów, a rękoma chwytało skalnych występów, na jednym z głazów osadzony był metalowy krzyż niespełna metrowej wysokości. Chyba nie było turysty, który by z ulgą nie chwycił się tego jedynego, pewnego w tym miejscu punktu zaczepienia. Krzyż ten, jak się później dowiedzieliśmy, postawiono na pamiątkę szwajcarskiego księdza, który w tym miejscu poślizgnął się, spadł w dół i zabił się. Przejście tą kamienną granią przypomina sytuację podobną do tej, jaka byłaby, gdyby należało przejść po stromym, długim i wysokim dwuspadowym dachu, chwytając się rękami górnej krawędzi. Spojrzeć w dół do tyłu – stromo; spojrzeć do przodu – przepaść. Krótki odpoczynek i teraz już sprawnie, bo droga o wiele łatwiejsza, idziemy dalej. Można już spokojnie przypatrzeć się roślinności. Łąkowe kwiaty, i takie jak u nas i zupełnie nieznane, są również krzaczki polnej róży, miniatury rosnących na naszych miedzach (20–30 cm wysokości).
Jesteśmy na szczycie góry Chamoux o godz. 16.00 – wysokość 2198  m n.p.m. (czas wejścia przekroczyliśmy tylko o 20 minut). Stoi tu drewniany krzyż z 1973 r. Odpoczywamy, jemy kanapki, robimy zdjęcia i chłoniemy te wspaniałe widoki, żeby jak najwięcej zapamiętać. Już po drodze dostrzegliśmy  jezioro, rozciągające się daleko w dole za Sanktuarium. Jeziora są różne, ale takiego koloru nie ma chyba żadne, wygląda jak klejnot na rozpostartej zielonej tkaninie.
Punktualnie o godz. 17.00 zaczynamy schodzić trasą oznaczoną na mapie numerem 7. Zejście to nie jest łatwe, cały czas grzbietem góry, w niektórych miejscach dość stromo, trzeba uważać, żeby się nie poślizgnąć. Teraz już nie idziemy skupieni, grupa rozciąga się, sprawniejsi idą szybciej. Ścieżkę stanowi wydeptana trawa i trzeba uważać, żeby nie zboczyć z trasy. Wchodzimy na szlak numer 6, w poprzek zbocza góry. Po lewej ręce cały czas mamy widok na Sanktuarium. Ścieżka bardzo wąska, chodzą tędy również owce, poznajemy to po śladach. Spotykamy grupę młodych ludzi idących w przeciwnym kierunku, to młodzież z Rzeszowa. Poniżej na trawiastym zboczu, pomiędzy głazami, stoją nieruchomo owce. Ucięły sobie poobiednią drzemkę. Jest upalne letnie popołudnie, tam na górze wiał lekki wiatr, teraz zasłonięci górą wdychamy rozgrzane słońcem zapachy kwiatów i traw. A jest tych kwiatów moc niezliczona, najwięcej drobnych, fioletowych dzwonków. Są też unikaty – dziewięćsił bezrozłogowy – alpejski kwiat chroniony. W zacienionym żlebie, między dużymi kamieniami dostrzegamy świstaka, obserwujemy go przez lornetkę. Siedział sobie poniżej, drapał się, rozglądał, a po pewnym czasie świsnął nam na pożegnanie i zniknął.
Pierwsza pięcioosobowa grupa dociera do Sanktuarium o godz. 19.30. Przed Bazyliką czeka ks. Zbigniew i ks. Józef Krzyszycha, gratulują nam udanej eskapady. Ks. Zbigniew tę trasę przebył kilka lat temu. Przyznał się, że specjalnie nam nie mówił jaka jest trudna, by nie zniechęcać. Czekał więc cierpliwie na dziedzińcu przed Bazyliką, aż wszyscy wrócą. Każdemu po kolei podając rękę, gratulował przejścia tej trasy. Zmęczeni, brudni, ale szczęśliwi idziemy się kąpać (za kuchnią, schodami w dół, są prysznice z ciepłą wodą). Jakże smakowała nam kolacja, choć serki, bo piątek. Przegryzamy pysznymi ogórkami małosolnymi (Janeczka zakisiła je w Trzciance, w plastikowych wiaderkach z pokrywkami), co chwilę słychać głosy – „tylko po jednym”.
O godz. 20.30 spotykamy się z ks. Józefem przy Kalwarii. Opowiada nam historię Zjawienia. Mając przed oczami te miejsca, gdzie Matka Boża siedziała, ten pagórek, zza którego dzieci wybiegły i ujrzały Ją, gdzie rozmawiała i wstąpiła do nieba, odbiera się to inaczej niż dotąd. Nie trzeba sobie tego wyobrażać, to się widzi. Ks. Józef opowiada nam o dalszym życiu Melanii i Maksymina, o historii powstania Bazyliki i Zgromadzenia Księży Misjonarzy Saletynów.
Idziemy do Bazyliki, gdzie o godz. 20.45 rozpoczęło się nabożeństwo. Kościół wypełniony różnojęzycznymi pielgrzymami. Czytanie odbywa się po francusku i po polsku, na przemian ze śpiewem zespołów młodzieżowych z Alzacji i Rzeszowa. Po nabożeństwie procesja z lampionami i pieśni Maryjne raz po polsku, raz po francusku. Wieje lekki wiatr i niektóre lampiony gasną, ale znów są zapalane i wśród ciemności wije się płonący wąż – pięknie. Kilka osób spotyka ks. Roberta Gubałę, który był w Witebsku podczas naszej pielgrzymki po Białorusi dwa lata temu (to ks. Robert rozpoznał nas w czasie procesji). Kiedy jest już zupełnie ciemno i wygaszone są światła, wychodzimy na zewnątrz i oglądamy gwiazdy na niebie, bo takiego widoku u nas nie ma.
Gdy już większość poszła spać Jagoda, siostra Kasia i Edwin wybrali się na nocne zwiedzanie położonego wyżej, na wprost Bazyliki, cmentarza saletyńskiego. Oddalając się od Bazyliki, wchodziło się w całkowitą ciemność, która kontrastowała z roziskrzonym milionami gwiazd niebem. Księżyca nie było widać, ale takiej ilości i tak wyraźnych gwiazd chyba nigdzie dotychczas nikt nie widział. Gdyby nie od czasu do czasu zapalana latarka, to wśród tej ciemności trudno byłoby dotrzeć do celu. Na tym niewielkim, otoczonym murem cmentarzu przy pomocy latarki odczytano wiele napisów na nagrobkach, znanych z historii Zgromadzenia Księży Saletynów. Był też grób o. Jana Berthiera, założyciela Zgromadzenia Księży Misjonarzy Św. Rodziny. Po krótkiej modlitwie w intencji tu pochowanych nocni pielgrzymi usiedli na progu kaplicy cmentarnej, skąd doskonale było widać zarówno w dole oświetloną Bazylikę, Drogę Krzyżową na miejscu Objawienia, jak i w górze mrowie gwiazd. Tylko od czasu do czasu dało się zauważyć „przesuwającą się gwiazdę” – to prawie bez dźwięku, na dużej wysokości, przelatywały w różnych kierunkach samoloty.

19.07.2003 r. /sobota/

Droga Krzyżowa – Muzeum pod Bazyliką – Planeau – Gargas

Pobudka o godz. 6.00, wczesne śniadanie i Msza św. w Bazylice o godz. 8.00. Mszę św. odprawia sześciu księży, to pielgrzymi z Bytomia i innych miejscowości diecezji sosnowieckiej.
O godz. 9.00, pod przewodnictwem ks. Józefa, wyjeżdżamy na szlak Drogi Krzyżowej. Zjeżdżamy samochodami bardzo daleko w dół, wysiadamy, a kierowcy wracają samochodami na parking. Ks. Zbigniew zabiera Edwina, Mariana, i Janusza do swojego samochodu, zwozi ich do nas – czekających, a sam z powrotem wjeżdża do Sanktuarium.
Idziemy drogą, którą kiedyś pielgrzymi z mozołem pokonywali w górę do Sanktuarium. Później wybudowano nową. Droga pnie się łagodnie, ale stale w górę, pod nogami drobne kamienie, nad głowami las daje zbawienny cień, bo dzień zaczyna się upalnie. Stacje Drogi Krzyżowej są oznaczone na ścianie skalnej lub na dużym kamieniu. Na kawałku wyszlifowanej powierzchni wyryty krzyżyk – numer stacji i nazwa stacji:
+ I          Modlitwa w Ogrójcu
+ II        Judasz całuje Jezusa
+ III       Jezus przed Sanhedrynem
+ IV       Piotr zdradza Jezusa
+ V        Jezus sądzony przez Piłata
+ VI       Wkładanie cierniowej korony na Jezusa
+ VII     Jezus bierze krzyż
+ VIII    Szymon Cyrenejczyk pomaga nieść krzyż Jezusowi
+ IX       Nie płaczcie nade mną
+ X        Jezus Ukrzyżowany
+ XI       Dobry łotr
+ XII     Maryja u stóp krzyża
+ XIII    Jezus umiera na krzyżu
+ XIV    Jezus złożony do grobu
Większa część drogi prowadzi lasem, zanim wyjdziemy na odkrytą przestrzeń, pochylamy się nad źródełkiem (zimna, wspaniała woda). Wyższe partie gór to już trawiaste hale, na których pasą się owce, gdzieś wysoko słychać odgłos dzwonków, mijamy wodopoje. Ks. Józef pokazuje nam, którędy Melania i Maksymin pędzili krowy przed spotkaniem z Matką Bożą. Cały czas łagodnie wspinamy się do góry, widać już Sanktuarium. Po odprawieniu ostatniej stacji Drogi Krzyżowej rozdzielamy się, kilka osób idzie krótszą drogą, dołem wzdłuż jezdni asfaltowej, reszta dłuższą drogą – krętym, górskim szlakiem. Mijamy osypiska skał, niektórzy zabierają ze sobą, na pamiątkę, ładniejszy kawałek Alp. Jesteśmy na miejscu o godz. 13.00, pokonaliśmy różnicę wzniesień rzędu 500 m, a nie widać po nas zmęczenia. Czekała nas niespodzianka. Ks. Zbigniew najpierw poczęstował każdego olbrzymią brzoskwinią (pojechał samochodem do Corps i kupił to, czego nam najbardziej brakowało – owoce), a później oznajmił, że musimy się przeprowadzić. Okazało się, że kiedy przyjechaliśmy do La Salette, strażnik pomyłkowo wskazał nam miejsce noclegowe nie te najtańsze, które zamawialiśmy, lecz o kategorię lepsze i musimy je zwolnić. Przenosimy się o poziom niżej, obok pryszniców, do wspólnej dużej dwupoziomowej Sali – jest wygodnie. Panie lokują się na dole. Panowie zostali wyeksmitowani na górę, gdzie również leżą materace.
Edwin idzie do recepcji uregulować rachunek za noclegi, bo jutro wyjeżdżamy i obawia się, że za dwa poprzednie noclegi na łóżkach trzeba będzie zapłacić więcej. Po chwili wraca i z triumfem powiewa rachunkiem metrowej długości – zapłacił za wszystkie trzy noclegi według taryfy najniższej. Okazało się, że w recepcji pracuje pani Patrycja, mówiąca kilkoma językami, w tym również po polsku. Mieszka w Turynie, latem przyjeżdża tutaj do obsługi pielgrzymów. Ojciec jest Włochem, matka Polką z Chorzowa, stąd sentyment do Polaków i potraktowanie nas ulgowo. Przyjęła tłumaczenie, że nie z naszej winy dwie pierwsze noce spaliśmy w sali o wyższym standardzie. Otrzymała od nas widokówkę i informator o Trzciance.
O godz. 14.00 idziemy do sali, gdzie oglądamy film „La Salette”, a po nim dyskusja z ks. Józefem. Później już w małych grupkach idziemy do sklepu z pamiątkami i dewocjonaliami. Trzeba przecież kupić kartkę! Wysłać pozdrowienia do domu (kartka kosztuje 0,40 €, znaczek do Polski 0,70 €). Każdy kupuje pamiątki według własnego uznania i zasobów portfela – wszystko jest znacznie droższe niż w Polsce, przeliczając oczywiście nasze dochody na euro. Następnie udajemy się do muzeum znajdującego się pod Bazyliką. Oglądamy tam feletrony, ornaty, obrazy, ryciny, dokumenty, pamiątki, wota i wiele, wiele innych rzeczy. Jest nawet medalion wydany z okazji koronacji Matki Bożej w Dębowcu w 1996 r. Już indywidualnie każdy obejrzał wnętrze Bazyliki z jej prześlicznymi witrażami, kamień, na którym siedziała Matka Boża, miejsce, gdzie spoczywa serce Maksymina.
W grupie kilkuosobowej idziemy na górę Planeau, zdobywamy ją spacerkiem w 10 minut. Jest tam ustawiony metalowy Krzyż Saletyński.
O godzinie 17.00 w Bazylice odbywa się koncert chóru z Kopalni Miedzi S.A. w Lubiniu. 33 mężczyzn w górniczych mundurach, w czapkach z białymi piórami, śpiewa pieśni religijne, a później popularne. Zapowiedzi po polsku są tłumaczone na język francuski. Śpiewają pięknie, najbardziej gromkie brawa otrzymują oczywiście soliści. W przerwie koncertu rozmawiamy z kilkoma osobami z chóru. Jadą na festiwal do Marsylii i po drodze wstąpili do La Salette. Otrzymujemy folder o zespole.
Edwin proponuje jeszcze wejście na górę Gargas i natychmiastowy protest: „już więcej żadnych gór”. Decyduje się tylko Ela z Kuźnicy, później ich śladem podążają Gienia i Marian. Wyruszamy o godzinie 18.00, wejście jest lżejsze, cały czas zygzakami, jest jednak upalnie, a w wyższej partii góry rozrzedzone powietrze sprawia, że bardzo często zatrzymujemy się dla wyrównania oddechu. Przy okazji rozglądamy się, aby z innej perspektywy zobaczyć w dole Sanktuarium oraz drogę naszej wczorajszej wędrówki na górę Chamoux. Część górnego zbocza góry Gargas została sztucznie zalesiona. Widać to po równych rzędach drzew, wszędzie kolorowe łany wysokich kwiatów. Spotykamy schodzących już z góry turystów, pozdrawiamy i wiadomo jakiej narodowości są turyści. Bardzo ciekawie pozdrawiają Francuzi, widząc mężczyznę i kobietę, na nasze „dzień dobry” odpowiadają „monsieur”, „dame”. Na szczyt, na wysokość 2208 m n.p.m. docieramy w 1 godz. i 6 minut (bardzo dobry czas – różnica poziomów 400 m). Przy krzyżu ustawiony jest okrągły kamień w kształcie stołu, na blacie, którego zrobiono mapę Alp. Dogoniła nas Gienia i Marian i razem w czwórkę robimy zdjęcia i odczytujemy z blatu, w jakim kierunku znajdują się różne szczyty. Zejście z góry to już sama przyjemność. W pewnym momencie doszło do naszych uszu beczenie owiec, szukamy wzrokiem–są, na zboczu góry Chamoux tam, gdzie wczoraj schodziliśmy. Owce wyglądają jak białe pędraki na tle zielonej trawy, jest ich mnóstwo. Już prawie na dole spotykamy wbiegającego pod górę młodego mężczyznę, po jakimś czasie spoglądamy za nim, a on dalej biegnie – ten to ma zdrowie! Schodzimy 45 minut i o godzinie 20.00 jesteśmy na dole. Tutaj na nas czekają, aby przed zmrokiem zwiedzić jeszcze jedno miejsce. Edwin swoim samochodem zabiera s. Kasię, Jagodę, Binę i Elę na dół do cmentarza, gdzie pochowani są Kanadyjczycy, którzy zginęli w 1950 r., gdy samolot rozbił się o górę l’Obiou. Otoczone murem 53 groby z jednakowymi kamiennymi tablicami + 1 grób z 1962 r. Na maszcie flaga kanadyjska, przed wejściem na cmentarz tablica informacyjna.
W drodze powrotnej mijamy miejscowość Ablandins, kościół i cmentarz. Ktoś rzuca hasło, aby poszukać grobu Maksymina i jego gospodarzy, rodziny Pra. Oczywiście bezskutecznie, zapomnieliśmy, że Maksymin pochodził z Corps i tam został pochowany, również rodzina Pra. Wracamy do Sanktuarium o 21.00 i bierzemy udział w końcówce procesji z lampionami.
Przed pójściem na spoczynek Edwin organizuje jeszcze krótkie pożegnalne spotkanie z ks. Andrzejem Zontkiem i ks. Józefem Krzyszychą. Dziękujemy za gościnę, opiekę i poświęcony nam czas, za wspólną Drogę Krzyżową i opowieści o Objawieniu Matki Bożej, o Sanktuarium i historii Zgromadzenia Księży Misjonarzy Saletynów. Przekazujemy pamiątki związane z Trzcianką (broszurki Biblioteki Parafialnej, widokówki kościoła, mapę tras rowerowych) oraz kolorowe albumy z pamiątkowym wpisem całej naszej grupy. Częstujemy naszym prowiantem i omawiamy jutrzejszą trasę do Ars i Taizé.

20.07.2003 r. /niedziela/

Lyon (Bazylika Notre Dame de Fourvière) – Ars (Bazylika świętego proboszcza Jana Marii Vianney) – Taizé

Wstajemy już o 5.00, pakowanie bagaży, śniadanie, termosy i kanapki na drogę. W pełnej gotowości do podróży stawiamy się w Bazylice o godz. 7.00. Mszę św. celebruje 8 księży. Oczy biegną jeszcze raz po wnętrzu Bazyliki, aby jak najwięcej szczegółów zapamiętać. Już tylko pozostaje zapakować samochody. Ta nasza przeprowadzka na niższy poziom była i w tym dobra, że drugie drzwi z sali wychodziły na zewnątrz budynku, samochody podjechały bezpośrednio pod drzwi i nie trzeba było daleko dźwigać bagaży. Wychodzimy przed Bazylikę, aby zrobić pamiątkowe zdjęcia i na drogę nabrać wody z cudownego źródełka (butelki z wodą, którą zawieziemy do domów są już zapakowane). Tak dobrej wody chyba nie ma nigdzie na świecie, przez cały czas pobytu na La Salette piliśmy ją litrami i nigdy nie było dosyć. Jeszcze rzut oka na góry w pełnym blasku słońca i jakiś smutek na twarzach. Chyba każdy z nas pomyślał: „czy jeszcze kiedyś tu przyjadę”? Ruszamy – jest godzina 9.00. Kierujemy się w stronę Ars. Robi się coraz bardziej gorąco, wokoło wypalone trawy, nawet liście na drzewach poskręcane, to efekt upałów i suszy. Jedziemy drogami obok autostrady (autostrada płatna), wjeżdżamy do Lyonu i tam się gubimy. Pierwszy samochód znika w powodzi aut, więc ks. Zbigniew zatrzymuje się przed Bazyliką Notre Dame de Fourviere i wszyscy wysiadamy. Olbrzymia, biała świątynia wznosząca się nad miastem. Z tyłu Bazyliki z galeryjki, piękny widok – daleko w dole płynie rzeka Rodan, a za nią, jak okiem sięgnąć miasto, zdające się nie mieć końca. Zwiedzamy świątynię – górny kościół olbrzymi, piękny, z mozaikowymi obrazami błyszczącymi złotem, dolny kościół skromniejszy, ciemny. Dochodzimy do bocznego ołtarza, gdzie wisi obraz Matki Boskiej Częstochowskiej ubrany w białe i czerwone kwiaty. Po wyjściu z kościoła kierowcy dopytują się o drogę i Marian wyprowadza nas z Lyonu w kierunku Ars. Zanosi się na burzę, jest tak parno, że kiedy otwieramy okna samochodu, do wnętrza wpada powietrze jak z nagrzanego pieca.
Ars – miasto stare, z pięknymi kamieniczkami. Idziemy do Bazyliki świętego proboszcza, ks. Jana Marii Vianneya. Święty, w sutannie, komży i stule leży w relikwiarzu, w bocznym ołtarzu po prawej stronie. Tłumy ludzi przesuwają się przez Bazylikę, więc tylko chwila modlitwy i wychodzimy na zewnątrz. Obok stoi dom z prześlicznym wirydarzem, mieszkał w nim św. Jan i tutaj tłumnie, ciasno i gorąco. Małymi grupkami chodzimy po sąsiadujących z Bazyliką uliczkach, na których sklepik za sklepikiem i wszędzie artykuły z podobizną św. Proboszcza.
Co krok kawiarenka, stoliki na chodnikach i wszędzie pełno ludzi. Lucyna z pomocą Janeczki kupuje długie pszenne chleby, bo trzcianecki chleb już się skończył. Odpoczywamy na parkingu, zjadamy kanapki. Zaczyna grzmieć, powietrze jest tak gorące i ciężkie, że aż przykleja się do ciała. Spadają pierwsze krople deszczu, więc wsiadamy do samochodów i jedziemy do Taize.
Większą część drogi pada deszcz i robi się chłodniej, wreszcie jest czym oddychać. Przejeżdżamy przez pofałdowany teren, na stokach wzgórz wszędzie winnice.
Przyjeżdżamy do Taizé o godz. 19.00. Kierują nas do namiotu „P”. Namiot olbrzymi, bez ścian, z drewnianymi ławeczkami, siadamy w czworoboku. Po chwili przychodzi do nas jeden ze 100 mieszkających tu braci, z tłumaczką młodą dziewczyną z Polski. Brat ten, ubrany po cywilnemu, opowiada o historii powstania wspólnoty i jej działalności. W tej chwili obecnych jest 4 tys. pielgrzymów, w obsłudze siostry zakonne i młodzież różnej narodowości. Każdy z nas otrzymał plan wioski.
Edwin załatwia zakwaterowanie i idziemy na nabożeństwo o godz. 20.00. Kościół niziutki, obszerny z małymi kopułkami. Wewnątrz pusta przestrzeń wyścielona wykładziną z zaznaczonymi przejściami (narysowane). Wszyscy siedzą „po turecku”, siadamy i my. Przyćmione światło, panuje półmrok. Wchodzą bracia w białych habitach z bratem Rogerem, słowo mówione i śpiewy na przemian, w różnych językach (po polsku też). Uczestnicy posiadają jednakowe śpiewniki, na ścianach w kilku miejscach wyświetla się numer pieśni i wszyscy śpiewają. Po nabożeństwie brat Roger zostaje, siada na krzesełku i błogosławi podchodzących do niego.
Część z naszych ludzi również podeszła do brata Rogera. Wszyscy przesuwali się do Niego na kolanach, a on każdego indywidualnie błogosławił. W swoim białym habicie, w podeszłym już wieku sprawiał nieodparte skojarzenia z osobą Ojca św. Jana Pawła II. Jaki to musi być charyzmat, że ten, mało odzywający się, Starzec ściąga tysiące młodych z całego świata.
Wykupujemy kolację, bo nie ma możliwości zrobienia swojej. Miseczka bardzo gęstej rozgotowanej jarzynówki, jogurt, i dwa ciasteczka– wszystko kosztuje 1,50 €. Owocowa herbata rozpuszczona w zimnej wodzie jest za darmo. Nabieramy wodę do butelek, niby pitna, ale nie do przełknięcia – sam chlor.
Idziemy spać do namiotów, olbrzymie 24 osobowe, z podłogą, osobny dla pań (chyba nr 82) i panów nr 81. Giniemy w nich, bo kilka osób zostaje na noc w samochodach, na parkingu (ks. Zbigniew, siostry Ela i Gienia, Lucyna i Marysia). Po drodze mijamy budynek z WC i prysznice z ciepłą wodą – co za ulga po upalnym dniu.
Gdy wszyscy szykowali się do spania, na nocną eskapadę ruszyli siostra Kasia, Jagoda i Edwin. Najpierw poszli do wioski i weszli do małego kamiennego kościółka stojącego wśród grobów znajdujących się na przykościelnym placu. Kościółek był, o dziwo, otwarty, paliła się w nim tylko jedna świeczka. Gdy wzrok przyzwyczaił się do ciemności można było dojrzeć młodą dziewczynę, samotnie modlącą się pod krzyżem. Po cichej modlitwie „nocne marki” w świetle latarki pochodziły koło kościółka między grobami, próbując odczytywać daty i imiona zmarłych. Potem krótki spacer po ciemnych uliczkach Taizé i powrót do młodzieżowego miasteczka. A tu niesamowita atmosfera. Pełno młodzieży zgromadzonej w kilku, kilkunastu, czy kilkudziesięcioosobowych grupach. Grają, śpiewają i tańczą. Francuzi, Anglicy, Meksykanie, Polacy. Można było przechodzić od grupki do grupki i tak słuchać i patrzeć godzinami. O 23.00 wszystkie światła gasną. Dyżurni ruszają do akcji, oznajmiając, że zaczyna się nocna cisza. Wszyscy w spokoju ruszają do swoich namiotów rozrzuconych po całym obszernym miasteczku.
Gwar młodzieży nie daje nam zasnąć. W nocy, około godz. 4.00, budzi nas burza, wiatr trzepocze połami namiotu, dach zaczyna przeciekać (na szwach), przesuwamy się co chwilę, szukając suchego miejsca.
Nie było nam dane pospać tej nocy.

Taizé,mała wioska we francuskiej Burgundii, gdzie przez cały rok trwają tygodniowe spotkania młodzieży animowane przez wspólnotę braci założoną ponad 55 lat temu przez brata Rogera.
Do Taizé przyjeżdżają młodzi z różnych kościołów chrześcijańskich z całego świata. Wspólnota tworzona jest przez braci z kościoła katolickiego i wielu kościołów protestanckich. Jej powołaniem i tym, co ciągnie do Taizé jest pragnienie komunii Kościoła, komunii, którą tworzy przede wszystkim modlitwa.
Trzy razy dziennie, kiedy odzywają się dzwony, każdy - cokolwiek by robił - zostawia to i udaje się do Kościoła Pojednania. Bracia przez wiele lat poszukiwali i nadal poszukują takiej formy modlitwy, która byłaby akceptowana przez ludzi pochodzących z różnych Kościołów, kultur, kontynentów. Oparta jest przede wszystkim na śpiewach kanonów, czerpiących swe źródło z wersetów Pisma Świętego. Kanony są krótkimi pieśniami, które powtarzane wielokrotnie tworzą atmosferę sprzyjającą kontemplacji. Jednocześnie, dzięki uniwersalności tekstu i prostocie melodii, są doskonałym narzędziem wspólnej modlitwy młodych z różnych części świata. Modlitwa w Taizé czerpana jest z wielu różnych źródeł. W Kościele Pojednania można znaleźć na przykład ikony pełniące ważną rolę w cerkwi prawosławnej. Dwa kolejne fundamenty modlitwy w Taizé to czytanie fragmentu z Pisma Świętego i cisza. Biblia, która łączy wszystkich chrześcijan oraz cisza będąca prostym przebywaniem w obecności Boga.
Oprócz wspólnej modlitwy ważnym elementem dnia w Taizé są spotkania w małych, międzynarodowych grupach. Podczas tych rozmów nikt nikogo nie stara się przekonywać, czy dowodzić swoich racji. Są one raczej dzieleniem się tym jak przeżywamy chrześcijaństwo. To właśnie w czasie tych spotkań odkrywamy, że młodzi z innych krajów i Kościołów mają podobne do naszych troski i radości, że również troszczą się o przyszłość, że pragną pojednania.
Bracia nigdy nie chcieli tworzyć jakiegoś nowego „ruchu Taizé". Pragną zaangażowania w lokalnych parafiach, środowiskach. Podobną opinię wyraził Ojciec Święty Jan Paweł II, kiedy w Taizé powiedział do młodych: „do Taizé przybywa się jak do źródła”. Papież Jan Paweł II odwiedził Wspólnotę w Taizé 5 października 1986 roku. Modlił się wspólnie z młodymi w Kościele Pojednania, spotkał się też z braćmi Wspólnoty.
Wędrowiec zatrzymuje się, zaspokaja pragnienie i rusza w dalszą drogę. Bracia nie chcą nikogo zatrzymywać. Chcą w modlitwie i ciszy pić wodę żywą obiecaną przez Chrystusa, poznać Jego radość, odkryć Jego obecność, odpowiedzieć na Jego wezwanie, by potem wyruszyć i świadczyć o Jego miłości, służąc bliźnim w szkołach, na uniwersytetach i we wszystkich miejscach pracy.
Dzisiaj we wszystkich Kościołach i wspólnotach chrześcijańskich, a nawet wśród najwyżej postawionych polityków świata, Wspólnota z Taizé znana jest z zaufania, zawsze pełnego nadziei, którym darzy młodych.
Taizé jest źródłem, do którego dąży młodzież każdego roku. Jest miejscem, gdzie można doświadczyć i współtworzyć łączność Kościoła. Jest jednocześnie miejscem, gdzie można spotkać przyjaciół, poznać nowych ludzi.

Historia Wspólnoty z Taizé

Pytany o to, co zdeterminowało na początku jego wybór, założyciel Taizé często odpowiada, wspominając swoją babcię. Była wdową. Podczas pierwszej wojny światowej żyła na północy Francji. Jej trzej synowie walczyli na froncie. Ona pomimo bombardowań została do końca w swoim domu, by przyjmować uciekinierów, starców, dzieci, kobiety przed rozwiązaniem. Wyjechała dopiero w ostatniej chwili, gdy wszyscy musieli uciekać. Odtąd ożywiało ją pragnienie, by służyć ludziom. „Podzieleni chrześcijanie zabijają się nawzajem w Europie-mówiła-niechby się pojednali, żeby zapobiec nowej wojnie”. Pochodziła ze starego rodu ewangelickiego, ale zaczęła uczęszczać też do Kościoła katolickiego, aby w sobie samej dokonać pojednania. Czyniła to tak, by jej gest nie wyglądał na wyparcie się swoich.
Te dwie postawy babci: podejmowanie ryzyka, by nieść pomoc najbardziej potrzebującym i pojednanie z wiarą katolicką - odciskają ślad na życiu młodego Rogera.
W 1940 ma 25 lat. Nowa wojna światowa rozdziera Europę. Roger od wielu lat nosi się z zamiarem stworzenia wspólnoty monastycznej, w której codziennie można by konkretyzować pojednanie. Opuszcza rodzinny kraj – Szwajcarię - i udaje się do Francji, kraju swej matki, by być tam, gdzie panoszy się wojna. "Im bardziej wierzący chce się oddać absolutowi Boga - pisał później - tym jest ważniejsze, by przeżywał to trwając pośród ludzkiej nędzy".
Poszukując jakiegoś domu, przybywa do Cluny. W pobliżu, w burgundzkiej wiosce Taizé, znajduje dom wystawiony na sprzedaż. Stara kobieta, którą wtajemnicza w swój zamiar, mówi: "Proszę z nami zostać, jesteśmy tacy samotni". Jest to dla Niego jakby głos Boga mówiącego przez usta tej biednej kobiety. Wcześniej w żadnym innym miejscu nie słyszał takich słów.
Taizé leży dwa kilometry od linii demarkacyjnej, która dzieliła Francję na dwie części. W nabytym domu Roger ukrywa uchodźców politycznych, głównie Żydów. Przebywa w Taizé od 1940 do 1942 roku. Jest sam, modli się trzy razy dziennie w małej kaplicy-tak, jak będzie to czyniła przyszła wspólnota, nad której utworzeniem rozmyśla. 11 i 12 listopada 1942 roku - Francja jest już pod całkowitą okupacją - Gestapo dwukrotnie przeprowadza w jego domu rewizje w poszukiwaniu tych, których ukrywał. Roger pomaga właśnie komuś w przekroczeniu granicy bez ważnych dokumentów i jest w Szwajcarii. Musi tam pozostać do końca  1944 roku.
Potem brat Roger powraca do Taizé. Towarzyszą mu pierwsi współbracia spotkani w międzyczasie. W roku 1949-jest ich kilku - składają śluby zakonne na całe życie, zobowiązujące do zachowania celibatu, uznania posługi przeora i życia we wspólnocie dóbr materialnych i duchowych. W roku 1952-przeor Wspólnoty, brat Roger, pisze dla swych braci małą regułę życia, zwaną "Regułą Taizé", która potem zmienia tytuł na: "Źródła Wspólnoty z Taizé". W roku 1990 reguła staje się sercem książki "Miłość ponad wszelką miłość".
Z biegiem lat Wspólnota się powiększa. Na początku należą do niej bracia pochodzenia ewangelickiego. Potem mogą się też przyłączyć bracia katolicy. Obecnie Wspólnota skupia braci dwudziestu narodowości.
Już przez samo swoje istnienie Wspólnota jest znakiem pojednania między podzielonymi chrześcijanami, pomiędzy rozłączonymi narodami. Wspólnota chciałaby być "przypowieścią o komunii", miejscem codziennego szukania pojednania. Pojednanie chrześcijan jest sercem powołania Taizé.
Wspólnota nie przyjmuje dla siebie żadnych darów, żadnych prezentów. Bracia nie przyjmują nawet osobistych spadków. Zarabiają na życie wyłącznie swoją pracą i dzięki niej mogą dzielić się z innymi.
Począwszy od lat pięćdziesiątych niektórzy bracia udają się do tych miejsc na świecie, gdzie ludzie żyją w opuszczeniu, aby tam być świadkami pokoju i żyć u boku tych, którzy cierpią. Małe wspólnoty braci, zwane fraterniami, znajdują się obecnie w najuboższych dzielnicach Azji i Afryki, Ameryki Południowej i Północnej. Bracia starają się tam dzielić warunki życia tych, w otoczeniu których przebywają.

21.07.2003 r. /poniedziałek/

Paryż – Wieża Eiffla
Wstajemy przed godziną 7.00, przestaje padać. Niewyspani (najlepiej mieli w samochodach, chociaż na głowy im nie padało), kto zdążył, to się umył, bo Msza św. o godzinie 7.00, biegniemy do kościoła. Do Mszy św. wychodzi 25 księży. Msza św. w języku angielskim, jest akcent polski – czytanie Ewangelii. Komunia św. rozdawana jest w dwóch postaciach.
Wracamy na parking, tam na maskach samochodów jemy śniadanie składające się z chleba posmarowanego dżemem (kabanos na drogę), popijamy tą okropną wodą.
Po burzy zrobiło się rześko, świeci słońce, a my jedziemy do Paryża. Na pierwszej stacji benzynowej kupujemy wodę do picia i cały czas sprawnie jedziemy dalej.
Dojeżdżamy do Paryża od południowej strony i obwodnicą, zgodnie z ruchem wskazówek zegara musimy dostać się na północ. Tu popis sprawności i umiejętności naszych kierowców, gdzie cały czas sznur samochodów pędzi po kilku pasach. Co chwilę dochodzą nowe samochody wjeżdżające do miasta, z prawej strony wyjeżdżające z miasta, a nasze samochody jak powiązane sznurkiem – razem, jeden za drugim. Dopiero na miejscu kierowcy przyznali się, że adrenalina co chwilę skakała w górę, zgubienie się oznaczało kłopoty.
Wjeżdżamy do miasta, Edwin pewnie prowadzi, tylko jeden raz, kilka przecznic przed celem, zapytał o drogę. Szukamy kościoła, nigdzie nie widać wieży, wreszcie jest, ale bez wieży, niski, z czerwonej cegły, wygląda jak zwykły dom, lecz z napisem: św. Piotr, św. Paweł.
Przed kościołem czeka na nas ks. Pierre Morant i Mireille Lejeune, dobrzy znajomi Edwina. Mireille bardzo dobrze mówi po polsku – od dwudziestu lat przyjeżdża do Polski co roku, każdorazowo z różnymi osobami – swoimi znajomymi z Yerrs, gdzie mieszka. Yerrs to podparyska miejscowość znajdująca się na na południowym obrzeżu Paryża. Ksiądz Pierre również był trzy razy w Trzciance. Mireille jest emerytowaną nauczycielką, a ksiądz Pierre misjonarzem z nieznanego w Polsce Zgromadzenia Sacré Coeur. Przez 40 lat był misjonarzem w Papua Nowa Gwinea, obecnie jest również na emeryturze. Dwadzieścia lat temu Edwin nawiązał kontakt z Mireille, która wtedy po polsku nic nie mówiła. Przez wiele lat gościł i organizował pobyt Francuzów w Trzciance oraz podróże turystyczne po Polsce. Sam też w Paryżu był siedem razy, co kwalifikuje go na przewodnika naszej grupy po tym dużym i ciekawym mieście. Szybko wypakowujemy bagaże, należy jak najszybciej zaparkować samochody w pobliskich uliczkach, bo jak wrócą po pracy mieszkańcy domów, to nie będzie miejsca.
Bocznym wejściem wchodzimy do pomieszczeń pod kościołem. Duża sala (zajmują panie), bardzo wysoka, pod sufitem ciągną się malutkie okienka, widać tylko nogi przechodniów, cementowa posadzka, kilka stołów, krzesła. Panowie lokują się w mniejszej salce, ks. Zbigniew zajmuje oddzielną. Obok duża kuchnia z kontuarem, bez naczyń, ale z lodówką i ciepłą wodą. Do pierwszej części kuchni wnosimy stoły i krzesła, powstaje jadalnia z familijnym stołem. Są dwie duże toalety i tylko jedna umywalka, ale są też miski, więc z myciem jakoś sobie poradzimy.
W międzyczasie ktoś odkurza, ktoś zmywa podłogi, sprzęt w kuchni, praca wre na całego. Wreszcie możemy rozpakować bagaże (będziemy tutaj aż cały tydzień), mościmy sobie legowiska na podłodze – Bina będzie spała na stole, odważna. Zasiadamy do obficie zastawionej kolacji, bo oprócz porcji sera i salami, każdy zrobił sobie zupkę, głodni byliśmy już bardzo, a ostatni normalny posiłek był w La Salette. Po kolacji Edwin z ks. Pierrem pojechali po bilety dla wszystkich na cały tydzień (sieciówki – Carte Orange), następnie wzięli ze sobą ks. Zbigniewa i udali się do głównej siedziby Zgromadzenia Sacré Coeure w Paryżu (9 rue des Roses) do ks. Pierre a po komunikanty, wino mszalne i przybory liturgiczne. Otrzymaliśmy również klucze do siedziby Zgromadzenia Sacre Coeur - gdyby ktoś miał ochotę skorzystać z prysznica.
Po ich powrocie podpisujemy bilety, Edwin instruuje, jak się nimi posługiwać, strzec jak oka w głowie, bo zastępują paszport. Około godziny 22.00 dwanaście osób wychodzi na miasto, jest jeszcze jasno, znajdujemy stację metra (zapamiętać–Porte de la Chapelle) i z przesiadką wysiadamy pod wieżą Eiffla. Tłumy ludzi – chodzą, siedzą (piknik na trawie przy winie), masa krążących sprzedawców (przewaga czarnoskórych) z napojami, breloczkami, świecącymi wisiorkami. Zapada noc, trzeba uważać, żeby się nie zgubić. Wieża cała oświetlona, pięknie to wygląda na tle ciemnego nieba, a kiedy już mamy odchodzić rozpoczyna się iluminacja świateł – okrzyk zachwytu. Cała wieża lśni, mieni się złotem, światła migają od dołu do góry. Dobrze, że Wiesia miała aparat fotograficzny, robi zdjęcia.
Wróciliśmy do „domu” po północy.

22.07.2003 r. /wtorek/

Wyspa Cité – Conciergerie – Zegar Walezjusza – Pałac Sprawiedliwości – Sainte Chapelle (Święta Kaplica) – Katedra Notre Dame de Paris-Hotel Lambert–Ratusz (Hotel de Ville) – Luwr – Palais Royal (Pałac Królewski) – Jardin de Tuileries (Ogród Tuileries) - Place de la Concorde (Plac Zgody) – Centrum Pompidou.

Budzik dzwoni o godzinie 700, a Wiesia jeszcze nastawia na budzenie telefon komórkowy. Mycie przebiega sprawnie (dwie miski i umywalka). O godzinie 7.00 jesteśmy gotowi do Mszy św.
Jedno pomieszczenie pomiędzy lokum panów a ks. Zbigniewa zostało przekształcone na kaplicę. Krzesła ustawione w rzędach, na środku stolik zasłany różowym ręcznikiem frotte i dwie lampki – cóż więcej potrzeba.
Przy śniadaniu miły akcent – Marysia obchodzi dzisiaj imieniny, więc odśpiewaliśmy gromkie „sto lat”. Około godziny 10.00, zabierając do plecaków kanapki i wodę, wyruszamy do miasta.
Pierwsze kroki kierujemy w stronę Sekwany, na wyspę Cite (z tego miejsca chyba wszyscy rozpoczynają zwiedzanie Paryża). Przechodząc koło Conciergerie, pierwotnie siedziby królewskiej administracji, później więzienie, oglądamy umieszczony na Wieży najstarszy zegar Paryża z herbem Henryka Walezego, gdzie obok burbońskich lilii widnieje polski Orzeł i litewska Pogoń.
Przechodzimy do Pałacu Sprawiedliwości, piękna złocona brama (ochrona prześwietla nam plecaki), była tu rezydencja królewska – pałac Ludwika Świętego. Kierujemy się na lewo, gdzie pod strzelistą, koronkową wieżą wznosi się Sainte Chapelle – Święta Kaplica, słynna z przepięknych witraży. Bilet wstępu kosztuje 6,10 €, dlatego do środka wchodzi tylko kilka osób, reszta czeka na zewnątrz. Bina spotkała się tu ze swoją bratanicą Marysią Kowalską, która od kilku lat mieszka w Paryżu. Spotykały się codziennie przez cały czas naszego pobytu w stolicy Francji.
Wchodzimy na plac przed Katedrą Notre–Dame de Paris i wtapiamy się w tłum zwiedzających. Każdy z nas widział Katedrę na zdjęciach, w filmach, jednak stanąć przed jej frontonem, to jest dopiero widok – olbrzymia, piękna, wzbudzająca podziw swoją architekturą. Nie trzeba być poetą, żeby dostrzec to piękno utrwalone w kamieniu. Słowacki ubrał ją w „brabanckie koronki” i rzeczywiście tylko takie porównanie nasuwa się patrzącemu. Robimy zdjęcia, choć tłumy turystów przeszkadzają w dobrym ujęciu.
Polski akcent w Paryżu to Hotel Lambert położony na wyspie świętego Ludwika, na Sekwanie,  gdzie skupiała się cała emigracja po powstaniu listopadowym - należał do Czartoryskich. Hotel już nie istnieje – budynek stoi.
Nie istnieje też polska księgarnia – „Libella”. Prowadzący tę księgarnię państwo Romanowiczowie zamknęli ją na początku lat 90 tych, gdy w Polsce ruch wydawniczy uwolnił się od komunistycznej cenzury. W naszej Bibliotece Parafialnej znajduje się kilkadziesiąt tytułów wydanych przez Libellę, które Edwin jeszcze w latach 80-tych otrzymywał od Romanowiczów i ukradkiem pod siedzeniami samochodu przewoził przez granicę.
Nie dane nam było, niestety, zwiedzić Biblioteki Polskiej z Muzeum Adama Mickiewicza, trwa remont kapitalny budynku. Podeszliśmy tylko pod budynek i mogliśmy przeczytać tablicę.
Z daleka oglądamy pomnik św. Genowefy, patronki Paryża, umieszczony na moście de la Tournelle na wprost Biblioteki Polskiej. Wyrzeźbił ją Paul Landowski, francuski artysta polskiego pochodzenia, syn powstańca z 1863 roku.
Kiedy opuszczamy wyspę św. Ludwika, rzuca nam się w oczy osobliwy widok–w środku miasta kamienny brzeg Sekwany zamieniono w piaszczystą plażę. Cóż się nie robi, aby uatrakcyjnić Paryżanom pobyt w mieście – nawieziono żółtego piasku, ustawiono akcesoria plażowe, ale czy to zastąpi prawdziwe „łono natury”?
Przychodzimy przed ratusz, zwany po francusku Hotel de Ville, piękny, potężny gmach z szeregiem fontann przed fasadą.
Pogodę mamy jak wymarzoną, co chwila chmurki przesłaniają niebo, jest ciepło, ale nie upalnie. Odpoczywamy chwilę na placu przed Luwrem. Natychmiast zjawiają się czarnoskórzy sprzedawcy drobiazgów. Jeden z nich bardzo czarny i bardzo sympatyczny upodobał sobie Wiesię, nazywa ją „Princessa” (księżniczka) i pozuje z nią do zdjęcia. Wiesia targuje się o breloczki z wieżą Eiffla, dwie sztuki za 1 €, a za całusa w policzek dostaje trzecią.
Idziemy przed Pałac Królewski (Palais Royal), jest to zespół wielu pałacowych budynków z arkadami otaczającymi dziedziniec, pod arkadami-sklepy. Szokuje nas sam dziedziniec, wylany asfaltem, z niego wystają ułożone w szachownicę, ścięte na różnej wysokości, sześciokątne kolumny, pomalowane w paski – nieładne (niektórym się podobają).
Między wystającymi z posadzki kolumnami jest czworokątne metrowej wysokości ogrodzenie (mniej więcej 4 x 4 m). W tym miejscu nie ma „podłogi”, a poniżej (około 4 m) krzyżują się dwa płytkie, szerokie potoki. Na środku tego kwadratowego otworu wyrasta ze skrzyżowania potoków okrągły, kamienny słup. Turyści starają się wrzucić na górną płaszczyznę słupa monetę. Kilku z nas próbowało, ale tylko ks. Zbigniewowi to się udało.
Wchodzimy do ogrodu królewskiego. Zlokalizowany w samym sercu Paryża, otoczony skrzydłami pałacowymi, stanowi oazę zieleni i spokoju. Dwa baseny z fontannami, aleje z ławeczkami i kwiaty skomponowane kolorystycznie wyglądają jak dywany. Jednak i tu zazgrzytała współczesność – w basenach umieszczono manekiny kobiet o obfitych kształtach – szkaradziejstwo.
Co za ulga dla naszych nóg te ławeczki w alejkach, są też krzesła ustawione wokół basenów – odpoczywamy, posilamy się. Idziemy w kierunku Placu Zgody, część osób jedzie do miejsca noclegu, reszta do Centrum Pompidou. Na miejscu okazuje się, że we wtorek Centrum jest nieczynne, nie ma też przed nim kuglarzy, mimów i innych atrakcji. Jedziemy więc do „domu”, cztery osoby zostają.
Dzielnica 16–ta, gdzie mieszkamy, nie jest ładna. W sklepie u Arabów kupujemy chleb i margarynę. Owoce są dla nas bardzo drogie – 1 kg śliwek kosztuje 1,90 €, jabłka około 2,50 €, cytrusy 3,50–4,50 €, czyli tak jak u nas w złotówkach (1,00 € to około 4,00 zł).
Przyjeżdża ks. Pierre, zabiera Elę i Józka do siebie do Domu Misyjnego, aby użyczyć kąpieli pod prysznicem. Jedzie się trzy przystanki autobusem nr. 65. Dom stoi przy ul. Różanej (nazwa ulicy stąd, że na rogu jednej kamienicy jako motyw ozdobny widnieje bukiet róż, poprzeczna do niej ulica Madonny – na rogu kamienicy wbudowany posążek Madonny). Ks. Pierre pokazuje podwórko kamienicy w kształcie „studni”, ale jaka piękna. Bananowiec z olbrzymimi liśćmi i drzewo podobne do naszej akacji, ale z kwiatami lila–róż, trawnik jak zielony dywan i moc kwiatów – ślicznie.
Przy kolacji Marysia częstuje nas imieninowym winem, wytwarza się miły nastrój, śpiewamy nawet piosenki biesiadne.
Dziewięć osób wyrusza jeszcze raz na miasto. Przechodzimy przez Ogród Tuileries. Chcemy po nim dłużej pospacerować, ale ogród zamykają o godzinie 2130, a obawiając się, że możemy być tam zamknięci na noc, nie ryzykujemy.
Obchodzimy wokoło Plac Zgody (Place de la Concorde). Jak głoszą przewodniki, jest to jeden z najpiękniejszych placów świata i rzeczywiście. Wzorowane na rzymskich dwie fontanny, oświetlone o tej porze i piękne kandelabry, w narożnikach, pomniki – symbole ośmiu miast Francji, a na środku, gdzie kiedyś pracowała w czasie Rewolucji Francuskiej gilotyna, stoi wysoki obelisk. Robimy zdjęcia przy fontannie.
Bina była z wizytą u siostrzenicy Marysi i z telewizji dowiedziała się, że na wieży Eiffla nastąpiło zwarcie przewodów elektrycznych i widać było unoszący się z wierzchołka wieży dym.

23.07.2003 r. /środa/

Miasto Nauki i Przemysłu (Cité des Science et de l’Industrie) – kino Géode - Muzeum Luwru

Rozpoczynamy dzień Mszą św. o godzinie 8.00 i jak poprzedniego dnia, zaopatrzeni w kanapki i wodę wyruszamy o godzinie 10.00 na zwiedzanie miasta. Pogoda znów idealna, na przemian słońce i chmurki.
Jedziemy do Dzielnicy Nauki i Przemysłu, gdzie znajduje się kino Géode. Bilet do kina kosztuje 7,00 €, a że do grupy powyżej 10 osób jeden bilet jest darmowy, płacimy po 6,23 € (kilka osób zrezygnowało). Film „Adrenalina” rozpoczyna się o godzinie 13.30 - czyli do godziny 13.15 mamy czas wolny. Indywidualnie już chodzimy po olbrzymim parku, ogromne prostokąty trawników, żwirowe ścieżki, kamienne ławki (nawet wygodne, Lucyna i Wiesia traktują je jako leżaki) i wszechobecne gołębie. Można zwiedzać bibliotekę, akwarium z dużymi rybami (jest nawet rekin) oraz za opłatą wnętrze łodzi podwodnej.
Ze zrozumiałych względów każda napotkana na trasie biblioteka budzi nasze szczególne zainteresowanie. Stąd też, przynajmniej część tych najbardziej świadomych ze środowiska, jakie reprezentujemy szczegółowo zapoznała się ze zbiorami tej biblioteki. Podpatrzyliśmy pomysłowo zrobione regały do pionowego eksponowania periodyków, przeglądnęliśmy prasę z całego świata, Jagoda zatrzymała się przy wspaniałym dużym angielskojęzycznym atlasie świata. Największe zainteresowanie wzbudziło plastikowe popiersie człowieka i słuchawki lekarskie. Można było słuchać pracę płuc ludzi w różnym wieku, palących i niepalących, zdrowych i chorych na astmę. Można było wybierać różne wersje naciskając na dowolny guzik. Gdyby palacze posłuchali tego rzężenia, to by chyba natychmiast rzucili palenie.
Kino Geode z zewnątrz to jak olbrzymia kula dyskotekowa (błyszcząca, srebrna, o średnicy 36 m). Wejście od dołu, dookoła kawiarenki, przechodzimy całym systemem schodów i pomostów. Na widowni rzędy foteli ustawionych bardzo stromo, a kiedy siada się w fotelu, pozycja ciała jest prawie leżąca. Ekran ma wielkość pola widzenia oka, horyzont pod stopami „chodzi”, ma się wrażenie, że jest się w środku filmu. Ekran to cała jedna kula – sufit, ściany boczne, ta z przodu i ta z tyłu. Na takim nietypowym ekranie film wyświetla jednocześnie 56 kamer.
Film opowiada o marzeniu Leonarda da Vinci, o lataniu człowieka w przestworzach i realizacji tych marzeń - skakanie z samolotu na lotniach. Niesamowite wrażenie jest wtedy, kiedy kamera umieszczona na lotniarzu skacze z nim razem w przepaść. Chyba każdy z nas w tym momencie chwytał się kurczowo fotela. Wspaniałe uczucie. Byli jednak tacy wśród nas, co przysnęli.
Po filmie wszyscy razem jedziemy do Luwru. W środy od godziny 15.00 są tańsze bilety wstępu (5,00 € zamiast 7,50 €), dlatego i my wybraliśmy ten termin. Kolejki przed kasami olbrzymie, jednak sprawnie posuwamy się do przodu. Wchodzimy do tej dziwnej piramidy ze stali i kryształowych rombów i o dziwo, z zewnątrz razi swoją nowoczesnością, wewnątrz staje się funkcjonalna i potrzebna, bo zakrywa wszystkie przejścia.
Luwr to olbrzymie muzeum, dlatego też tłumy ludzi jakoś się rozmieszczają. Chodzimy małymi grupkami z planem w ręku. Najpierw podziemie ze zbiorami Starożytnej Grecji, Rzymu i Egiptu. Największy tłok przy najsłynniejszych eksponatach: Venus z Millo, Apollo, Nike Samotracka, mumie egipskie. Chodzimy prawie nie przystając, ewentualnie jakieś zdjęcie i dalej, dalej. Galeria malarstwa francuskiego, włoskiego, holenderskiego – tu już można dostać oczopląsu, wyłapuje się z tej niezliczonej ilości te bardziej znane. Zauważamy, że fala ludzkich głów przesuwa się w stronę Mona Lisy, tłok niesamowity,  przewaga hałaśliwych Japończyków, nie respektujących zakazów fotografowania i kamerowania. Jesteśmy tym zdegustowani, to nie jest zwiedzanie, to zaliczanie.
O godzinie 18.00 spotykamy się na zewnątrz przy pomniku króla Ludwika XIV i jedziemy do domu. Jemy kolację i czekamy na gości. Przyjeżdżają o godzinie 20.00: ks. Pierre , Mireille i Michael Lucas. Przy kawie, herbacie i ciastkach z Polski miło płynie czas. Podziękowania i upominki dla ks. Pierre’a, Edwin płaci księdzu za kwaterę po 3,00 € od osoby za noc. Goście wychodzą, a my kładziemy się na naszych twardych posłaniach.
Edwin z siostrą Kasią i Jagodą wyjeżdżają jeszcze na późnowieczorne zwiedzanie Paryża.

24.07.2003 r. /czwartek/

Kaplica Cudownego Medalika przy rue du Bac – Kościół św. Germana na Łęgach – Polska Księgarnia – Kościół św. Seweryna (Saint Severin ) – Kolegium Francuskie (College de France) – Sorbona – Panteon – Pałac i Ogród Luksemburski.

Rano powtórka z dnia wczorajszego: Msza św. o godzinie 8.00, śniadanie i wymarsz do miasta o godzinie 10.00. Nie ma jednak powtórki tej wspaniałej pogody – zaczyna mżyć deszcz, zabieramy ze sobą peleryny i parasole.
W drodze do metra Edwin zorientował się, że zapomniał zabrać telefonu, zawraca, a my czekamy pod wiaduktem. Dłuży się to czekanie i decydujemy się pójść do metra i tam poczekać. Upływają minuty, a Edwin nie przychodzi. Ogarnia nas niepokój i różne myśli przychodzą do głowy (dzielnica niespokojna, biedna, ktoś widział, że wychodzimy wszyscy, więc można było się włamać, a tu wrócił jeden, stuknęli Edwina i okradają nas). Jagoda wydostaje się z metra – to nie jest łatwa sprawa,  trzeba przecisnąć się pod barierkami – i idzie zobaczyć, po chwili wychodzi Bina z kluczem i Józek, reszta czeka z niepokojem. Wracają, dom zamknięty, telefonu nie ma, czyli Edwin był. Józek głośno wyraża swój domysł – Edwin wracał z telefonem drugą stroną ulicy, nie zauważył nas pod wiaduktem (padał już deszcz), nie było nas w metrze więc pomyślał, że już pojechaliśmy, wsiadł do metra i pojechał nas gonić. Nie ma co medytować, jedziemy do pierwszego punktu naszego zwiedzania, czyli do Kaplicy Cudownego Medalika przy rue du Bac. Józek prowadzi nas i rzeczywiście, opodal Kaplicy stoi Edwin. Było tak, jak domyślał się Józek.
W Kaplicy trwa Msza św. (nie można zwiedzać), uczestniczy bardzo dużo ludzi, większość czarnoskórych. Wycofujemy się. W sklepiku obok kupujemy medaliki i kartki, czekamy. Za chwilę Kaplica pustoszeje, jest cisza i nastrój modlitewny. Z bliska oglądamy posąg Matki Boskiej stojącej na kuli ziemskiej, w koronie z gwiazd dwunastu i relikwiarze z ciałami św. Katarzyny i św. Ludwiki. Kaplicę zdobią piękne bukiety kwiatów. Ciała świętych ułożone są w przeźroczystych trumnach ustawionych przy dwóch bocznych ołtarzach.
Dochodzimy do Kościoła św. Germana na Łęgach, najstarszego kościoła w Paryżu-romańska budowla, bardzo ciemno wewnątrz. Po lewej stronie w kaplicy św. Franciszka Ksawerego znajduje się mauzoleum króla Jana Kazimierza. Ciało króla zostało pochowane na Wawelu, tutaj jest jego serce (po abdykacji był opatem w Saint Germain). Płaskorzeźba przedstawia króla, który klęcząc oddaje berło i koronę.
Jesteśmy w Dzielnicy Łacińskiej, uniwersyteckiej dzielnicy Paryża. To co najbardziej rzuca się nam w oczy, to niezliczona ilość restauracji, barów, kawiarenek wprost na chodnikach. Pod markizami, odgrodzone pergolami i donicami kwiatów stoją maciupeńkie stoliki, a przy nich ciasno, jedno przy drugim – krzesła. Konsumenci sąsiednich stolików siedzą oparci o siebie plecami lub ramionami, nie ma centymetra wolnej przestrzeni. Ślicznie tu i tak zachęcająco, ale my mamy przecież w plecakach swoje kanapki z serem.
Idziemy bulwarem Saint Germain, gdzie pod numerem 123 mieści się Polska Księgarnia, znana już za czasów Wielkiej Emigracji. Dość duże pomieszczenie zastawione od podłogi do sufitu regałami. Książki do tej księgarni są przywożone z Polski i tu sprzedawane, oczywiście za euro. Ponadto dużo tu książek francuskojęzycznych o tematyce polskiej, a także dużo książek wydawanych przez wydawnictwa polonijne. Edwin otrzymuje kilka pozycji do Biblioteki Parafialnej. Podziwiamy kolekcję roślin rosnących w słoikach, butelkach i innych nietypowych naczyniach szklanych. Okazuje się, że tak się hoduje rośliny z pestki owocu avokado.
Następny punkt zwiedzania to Kościół św. Seweryna (Saint Severin). Już z zewnątrz zadziwia swoją architekturą, ponieważ każdą z kaplic przykrywa oddzielny dach. Wewnątrz spiralnie skręcone filary z wiązką żeber u góry, wyglądają jak palmy. Wśród nich przepiękne witraże dają wrażenie, jakby chodziło się po ogrodzie.
W bocznej nawie, po prawej stronie, z mroku wyłania się brązowy, drewniany ołtarzyk z obrazem Madonny, a pod nim napis: „O Pani, ku ratunkowi naszemu pospiesz się”. Nad obrazem herb Polski i Litwy. To Matka Boska Ostrobramska, kopia obrazu z Wilna, namalowana przez Walentego Wańkowicza, portrecistę Adama Mickiewicza. Obraz bez srebrnej sukienki trudno jest rozpoznać, ale komuś, kto widział oryginał w Ostrej Bramie, rzucają się w oczy te piękne, charakterystycznie ułożone ręce.
Miło jest oglądać polskie pamiątki w Paryżu. Podążamy więc na ul. Bucherie 7 do Polskiej Księgarni Dobosza. Niestety, jest  zamknięta.
Udajemy się w kierunku Kolegium Francuskiego (College de France), aby tam na dziedzińcu, na marmurowych tablicach, gdzie wymienieni są wszyscy wykładowcy, odszukać nazwiska Adama Mickiewicza. I tu porażka – trwają jakieś prace remontowe i wstęp na dziedziniec wzbroniony.
Obok Sorbona, najstarsza i najsłynniejsza uczelnia we Francji. Z historii pamiętamy, ilu to Polaków uczyło się w jej murach, a pierwszą kobietą profesorem była Maria Skłodowska–Curie. Robimy wspólne zdjęcie na tle ciągnących się wzdłuż ulicy wspaniałych budynków Sorbony.
Piękną budowlę Panteonu oglądamy również z zewnątrz, wiemy, że jest to nekropolia najsławniejszych Francuzów, jest wśród nich także nasza Maria Skłodowska–Curie.
Już tylko krótki odcinek dzieli nas od Pałacu i Ogrodu Luksemburskiego. Pałac jest siedzibą senatu francuskiego, oglądamy go z zewnątrz, natomiast ogród to miejsce spacerów i odpoczynku Paryżan i turystów. Ogród jest piękny, a najpiękniejsze są kompozycje kwiatowe. Na rabatach między trawnikami tworzą olbrzymi dywan. Całe krzewy różowych oleandrów kwitną w donicach wzdłuż alejek i na cokołach pomników, drzewa palmowe dają złudzenie egzotyki. Największy tłum ludzi w centrum ogrodu przy basenie, im dalej odchodzimy, tym spokojniej. Chodzimy po części angielskiej, bardziej dzikiej, w gąszczu krzewów oraz po francuskiej, ukształtowanej ręką ludzką, gdzie wśród pomników odnajdujemy popiersie Fryderyka Chopina. Robimy masę zdjęć, bo Ogród Luksemburski to miejsce szczególnie piękne.
To już koniec wspólnego zwiedzania na dzisiaj, dzielimy się na trzy grupy, dwie pozostają w mieście, jedna wraca do domu około godziny 18.00.
Przed kościołem, gdzie mieszkamy, zatrzymuje nas młoda kobieta z dzieckiem może dwuletnim. Mieszka w sąsiednim bloku i kiedy zobaczyła samochody z polską rejestracją, postanowiła z nami porozmawiać. Przyjechała z mężem do Paryża 13 lat temu,  z Kolbuszowej „za chlebem”, bo tam już było mało pracy. Tutaj pracują, mają mieszkanie, urodziło się dwoje dzieci, ale dzieci już nie mówią po polsku. Przychodzą do tutejszego kościoła raz w miesiącu (pierwsza niedziela miesiąca, bo tylko wtedy odprawiana jest  Msza św. oczywiście po francusku), w pozostałe niedziele do innego kościoła francuskiego.
Po kolacji ks. Zbigniew snuje opowieści ze swojego życia, słuchamy z zaciekawieniem i tak mija wieczór. Ci, co zostali w mieście, wracają około godziny 23.00.
Po powrocie Edwin z siostrą Kasią i Jagodą opowiadają o przypadku z jakim spotkali się w metrze. Siostra Kasia w swym habicie Nazaretanki, stanowiła, jak na Paryż, widok niecodzienny. Rzadko można było spotkać jakąkolwiek siostrę zakonną w habicie, a jeszcze rzadziej księdza w sutannie, chyba że się jest na rue du Bac, przy Sanktuarium Cudownego Medalika.
Otóż wspomniana wyżej trójka przechodziła podziemiami z jednej stacji metra na drugą. W pewnym momencie jakiś czterdziestoletni Francuz w tym gwarze i pośpiechu podróżujących ludzi zaczepił siostrę Kasię i zaczął energicznie mówić i gestykulować. Edwin, który zna trochę język francuski poprosił, aby  mówił wolno i wytłumaczył o co chodzi. A najlepiej gdyby mówił po angielsku. Francuz angielskiego nie znał, ale z trochę wolniejszej mowy wynikało, że ma bardzo chorą siostrę i prosił napotkaną siostrę zakonną o modlitwę w jej intencji. Oczywiście siostra Kasia obiecała, że spełni jego prośbę.
Przypadek zaiste dający dużo do myślenia.

25.07.2003 r. /piątek/

Kościół Polski – Redakcja Głosu Katolickiego – Kościół św. Magdaleny – Plac Zgody (Place de la Concorde) – Pola Elizejskie-Łuk Triumfalny – Plac Alma – Trocadero – Pałac Chaillot – Pomnik Polskich Kombatantów – Place de Varsovie – Wieża Eiffla.

Pobudka o godzinie 6.20, z pośpiechem szykujemy kanapki, bo o godzinie 7.00 musimy wyjść z domu (Marian zostaje – boli go noga). Jedziemy na Mszę św. na godzinę 8.00 do Kościoła Polskiego przy ul. Saint Honore.
W samym centrum miasta, niedaleko Placu Zgody, otoczony budynkami stoi kościół niewidoczny z daleka. Z bliska nagle wyłania się olbrzymia kopuła kościoła. Przy wejściu pod kolumnami stoi popiersie Jana Pawła II, wewnątrz kościół jest okrągły.
Mszę św. odprawia trzech księży, oprócz nas jest tylko kilka osób, komunikanty białe jak w Polsce (do tej pory we Francji były koloru beżowego). Po Mszy św. ks. Tadeusz Domżał oprowadza nas po kościele. Kościół jest pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny  i o tej tematyce przepiękny fresk zdobi wnętrze kopuły. Tu wszędzie widać, że jest to rzeczywiście polski kościół, galerie polskich świętych i błogosławionych, obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, dookoła tablice upamiętniające historię Polski od Wielkiej Emigracji do Solidarności, jest też tablica poświęcona Juliuszowi Słowackiemu. Sama świadomość, że w tym miejscu bywali i modlili się Wielcy Polacy z Mickiewiczem i Słowackim na czele, dodaje uroku tej świątyni.
Ks. Tadeusz zaprasza nas do salki w budynku przylegającym do kościoła, gdzie przy kawie i ciastkach przywiezionych przez nas z Polski, opowiada  o Polskiej Misji Katolickiej, instytucji kościelnej założonej przez ludzi świeckich (między innymi przez Mickiewicza). Pierwszym rektorem był ks. Aleksander Jałowiecki (tablica w kościele). Opowiada o dniu dzisiejszym Misji, o prowadzonej działalności, o redakcji „Głosu Katolickiego” wydawanego od 1959 r. Jest to jedyny katolicki tygodnik w Paryżu, który patriotycznie i religijnie oddziaływuje nie tylko na Polaków zamieszkałych we Francji i Niemczech. Do kościoła przychodzi najwięcej Polaków z emigracji powojennej, trochę z lat 80–tych, najmniej emigracji obecnej, pochodzącej przeważnie z Polski południowo–wschodniej, najwięcej z Kolbuszowej. Kościół pełni również rolę pośrednictwa pracy dla Polaków przybywających do Paryża.
Na pytanie ks. Tadeusza o Bibliotekę Parafialną w Trzciance, Edwin opowiada historię jej powstania i działalności.
Prywatnie ks. Tadeusz jest miłośnikiem koni, ale tylko czystej krwi arabskiej.
Ks. Tadeusz prowadzi nas do redakcji „Głosu Katolickiego” mieszczącej się w budynku przy kościele, dwa małe pokoje na piętrze przy ruchliwej ulicy. Pan Paweł Osikowski pokazuje nam, jak w komputerze powstaje gazeta do druku. Otrzymujemy egzemplarze tygodnika i kalendarze.
Edwin dziękuje księdzu Tadeuszowi i p. Pawłowi za wieloletnie nieodpłatne przesyłanie „Głosu Katolickiego” do Biblioteki Parafialnej w Trzciance. Jak się okazuje, jest to jedyna biblioteka parafialna w Polsce, która może pochwalić się pełnymi kompletami tego tygodnika począwszy od 1990 roku. Sprzed tej daty nasza Biblioteka Parafialna też posiada zbiory „Głosu Katolickiego”, ale już nie pełne roczniki tylko te egzemplarze, które Edwin w latach 80-tych szmuglował przez granicę pod siedzeniami malucha (Fiata 126).
Jeszcze tylko wspólne zdjęcie przed kościołem i ruszamy dalej.
Kościół św. Magdaleny, który następnie zwiedzamy, ze swoją kolumnadą do złudzenia przypomina grecką świątynię. Dla nas Polaków jest to kościół, w którym Paryż żegnał na zawsze Chopina, Mickiewicza i Krasińskiego.
Dzisiaj rzuciły się nam w oczy pięknie ukwiecone schody kościoła. Na każdym stopniu ustawione skrzynki z białymi begoniami, ze srebrnymi storczykami na przemian z zielonymi asparagusami, całość przybiera tonację seledynową.
Idziemy na Plac Zgody a następnie Polami Elizejskimi pod Łuk Triumfalny. Po jednej i drugiej stronie ulicy stoją amfiteatralnie ustawione krzesła – pozostałość po defiladzie z 14 lipca. (trwają przygotowania do mającego zakończyć się w niedzielę w tym miejscu wyścigu Tour de France). Siadamy na tych krzesłach i jemy kanapki. Idąc Polami Elizejskimi, nasze panie zaglądają do sklepów z ciuszkami i perfumami. Potem „chłopy” musiały przez cały dzień obwąchiwać, jakie to trwałe zapachy. Pod Łukiem Triumfalnym umawiamy się na pobliskiej ulicy na zbiórkę za 35 minut tj. o godzinie 13.30.
Wspaniała brama wzniesiona na rozkaz Napoleona, obecnie to Grób Nieznanego Żołnierza. Na ścianach Łuku widnieją nazwy miejscowości z kampanii napoleońskich oraz nazwiska marszałków i generałów biorących w nich udział. Szukamy oczywiście polskich nazwisk – znaleźliśmy siedem nazwisk i cztery miejscowości polskie.
Spotykamy się na zbiórce i okazuje się, że nie ma Krzysztofa. Czekamy 15 minut, bezskutecznie.
Kierujemy się w stronę Placu Alma, gdzie od 1928 r. stał pomnik Adama Mickiewicza. Po drodze, tuż przy Sekwanie biegnie tunel, w którym zginęła w wypadku samochodowym księżna Diana. Nad tunelem, już na Placu Alma, stoi złoty „Płomień Wolności”, płomień z nowojorskiej pochodni Statuy Wolności, ustawiony przez Amerykanów (w pobliżu jest ambasada amerykańska).
Natomiast pomnik naszego wieszcza narodowego trudno zobaczyć z daleka. Przeniesiony w  związku z budową tunelu ze środka Placu Alma między drzewa, zginął z pola widzenia, odnajdują go tylko Polacy. Na bardzo wysokiej kolumnie stoi poeta, w stroju pielgrzyma, z kosturem w ręku. Znajoma dla nas sylwetka nie jest już chyba rozpoznawalna nawet dla niejednego Polaka, tym bardziej, że tabliczka z imieniem i nazwiskiem umieszczona wysoko jest mało widoczna.
Zrobiło się nam jakoś smutno, więc usiedliśmy u stóp pomnika. Trochę odpoczęliśmy, zaspakajając głód kanapkami. Wchodzimy na wzgórze Trocadero z ogrodami o tej samej nazwie i pałacem Chaillot. Przed pałacem na środku, przepiękne gejzery wody bijące z wielu fontann. Udaje się nam zobaczyć moment, gdy woda wystrzeliwana jest na bardzo dużą wysokość. Po bokach olbrzymie trawniki, a dalej schody ciągnące się w dół aż do Sekwany.
W parku, poniżej przystajemy przed pomnikiem poświęconym polskim kombatantom walczącym za Francję w latach 1939÷1945. Idąc w stronę wieży Eiffla, przed mostem D’lena, Edwin pokazuje nam tabliczkę z napisem Place de Varsovie, jest to plac Warszawy. Miłe to dla nas, Polaków.
Jesteśmy pod wieżą Eiffla, tu już dzielimy się na grupy i grupeczki. Cztery osoby idą do domu – wolą wjechać na wieżę wieczorem. Z pozostałych dwie osoby zostają na dole, reszta twardo pnie się do góry i to w różnorodny sposób. Wjazd windą na sam szczyt z przesiadką na 2 poziomie kosztuje 10,00 €, wejście schodami na 2 poziom 3,30 €, skąd wjazd windą na szczyt 3,20 €. Druga wersja jest tańsza (6,50 €) i ciekawsza.
Wchodzimy jedną z „nóg” wieży. Teraz dopiero widać, jaki to kolos i jaka masa żelastwa. Schody są bardzo wygodne, do drugiego poziomu naliczyliśmy ich 621, być może pomyliliśmy się, gdyż przewodnik mówił o 700.
Już widok z drugiego poziomu sprawia niesamowite wrażenie, cały Paryż leży u stóp, ogromny. Co ciekawe, Paryż widziany z góry przybiera tonację popielatą,  kiedy oglądaliśmy Lyon z punktu widokowego przy katedrze, widać było wszędzie czerwień dachów. Niebo jest zachmurzone, więc widoczność niepełna, jednak to, co widzimy, zapiera dech w piersiach. Jak okiem sięgnąć, wszędzie domy z nitkami ulic, poznajemy wyłaniające się ponad domami znane obiekty. Ogrody i parki widać jako zmierzwione zielone wyspy. Paryż jest piękny.
Na tarasie, na samym szczycie oprócz ciekawych widoków na Paryż z wysokości 320 metrów są jeszcze inne atrakcje. Za dwiema szybami można podziwiać sześć figur woskowych naturalnej wielkości. Wśród nich Eiffel - twórca wieży, Edison i inni znani z historii techniki ludzie.
Pod stropem, piętro niżej, gdzie zamiast stalowej siatki zabezpieczającej przed wypadnięciem lub umyślnym wyskoczeniem, znajduje się przeszklona ściana i napisy z nazwami stolic z całego świata. Stojąc we właściwym kierunku, widzimy napis Varsovie 1373 km.
Żeby wjechać na szczyt, a później zjechać, potrzeba dużo czasu. Kiedy spotykamy się pod wieżą, mży deszcz, robi się zimno. Dzielimy się znów na dwie grupy – jedna wyrusza na Pola Marsowe i do Pałacu Inwalidów, druga wraca do domu.
Jest godzina 19.30, grupa wieczorna wyjeżdża na nocne zwiedzanie miasta, Krzysztofa nie ma.
Około 21.30 wraca Edwin i próbuje telefonicznie skontaktować się z Krzysztofem, bezskutecznie (jak się później okazało Krzysztof nie zabrał ze sobą komórki). Zaczynamy się niepokoić, być może coś mu się przydarzyło, zbliża się noc, trzeba będzie zgłosić zaginięcie na policji, ale kilka minut po godzinie 22.00 zjawia się Krzysztof – zadowolony, beztroski, jakby nic się nie stało. Wraca również grupa wieczorna, zachwyceni są nocną panoramą Paryża widzianą z wieży Eiffla. Są już pierwsze zakupy prezentów, przecież trzeba przywieźć jakieś pamiątki z Paryża.

26.07.2003 r. /sobota/

Montmartre – Place de Tertre–Bazylika Sacré Coeur – Place Pigalle – Moulin-Rouge – Centrum Pompidou – Dzielnica La Defense – La Grande Arche (Wielki Łuk) - Metro bez obsługi – Biblioteka Miteranda.

Msza św. o godzinie 8.00, po niej śniadanie. Krzysztof otrzymuje reprymendę za wczorajsze oddalenie się, tym bardziej, że był to dzień jego imienin i można było jakoś miło spędzić wieczór.
Po śniadaniu krótkie ustalenie, co do dnia dzisiejszego i jutrzejszego wyjazdu. Umawiamy się na dzień 31 lipca o godzinie 20.00 w Trzciance w celu wymiany zdjęć, pośpiech jest spowodowany tym, że ks. Zbigniew już 1 sierpnia wyjeżdża na urlop.
Wychodzimy krótko po 10.00, jest pochmurno, ale ciepło, każdy ma nadzieję, że się wypogodzi. Jedziemy na wzgórze Montmartre – ulubione miejsce artystycznej cyganerii. Wspinamy się stromymi i krętymi uliczkami, domy z charakterystycznymi mansardami znanymi z wielu filmów, wszędzie kwiaty – przy płotach, na balkonach, w oknach – ślicznie.
Dochodzimy do placu de Tertre i wpadamy w potworny tłok, całą powierzchnię placu zajmują malarze i pseudomalarze, portreciści i karykaturzyści oraz wszelkiego rodzaju naciągacze. Wąskie przejścia między sztalugami zajmują turyści, niekiedy nachalnie zachęcani do pozowania oczywiście za słoną opłatą. Różnojęzyczny gwar wypełnia resztki przestrzeni – kiczowate to wszystko, ale na swój sposób ładne.
Pogubiliśmy się wszyscy dokładnie, jednak celem naszym jest Bazylika Sacre Coeur. Każdy indywidualnie podąża w jej stronę, bo widać z daleka tę potężną białą budowlę, która dominuje nad wzgórzem, piękna z  charakterystycznymi kopułami. Wewnątrz trwa Msza św., jest więc sposobna chwila na modlitwę, później zwiedzanie. Wszyscy zaczynają od lewej nawy, przejście za ołtarzem głównym i dalej powrót prawą nawą. Mozaikowe obrazy, figury (najpiękniejsza to Serce Pana Jezusa), św. Piotra identyczna jak w Bazylice Watykańskiej, piękne witraże. Wewnątrz Bazyliki usytuowane sklepy z dewocjonaliami i pamiątkami. Przed Bazyliką równie pięknie – kwiaty, trawniki, drzewa, krzewy, a z tarasów można oglądać panoramę Paryża, bo widok jest taki, jak z drugiego poziomu wieży Eiffla. Robimy sobie indywidualne zdjęcia i schodzimy w dół, dochodzimy do uliczek, przy których mieszczą się sklepy. Jest ich bez liku, jeden obok drugiego, brak wolnej przestrzeni. Można tu kupić wszystko, najtańsze rzeczy są w sklepach z napisami na markizach TATI (ciuchy ułożone w koszykach bezpośrednio na chodnikach). Panuje tu tłok i różnojęzyczny gwar, specyficzna atmosfera.
Zaczyna padać deszcz, zbieramy się na umówionym miejscu przed Bazyliką o godzinie 13.00, nie ma mowy, żeby zrobić wspólne zdjęcie – szkoda.
Idziemy w stronę placu Pigalle. Marian przemoczony (nie zabrał parasola), jedzie do domu, deszcz ciągle pada. Być w Paryżu, a nie widzieć Moulin–Rouge? Zaliczamy oczywiście widok słynnego czerwonego wiatraka i zawracamy do metra. Tu okazuje się, że nie ma Łucji. Każdy przypomina sobie, gdzie ją widział ostatnio i przypuszczenie, że pojechała z Marianem, choć nikomu tego nie mówiła.
Kontakt telefoniczny z Marianem – tak, Łucja jest w domu. Jedziemy do Centrum Pompidou, ciagle pada deszcz. Część osób zainteresowanych zwiedza bibliotekę. Olbrzymia, cała skomputeryzowana. Odnajdujemy dział literatury pięknej, w nim część polską. Księgozbiór niezbyt pokaźny, książki polskich autorów po polsku i między innymi „Pan Tadeusz” po francusku.
Sala telewizyjna to pomieszczenie z mnóstwem telewizorów, na każdym inna stolica z aktualnymi wiadomościami. W dziale prasowym dostrzegamy „Wysokie obcasy” – dodatek do Gazety Wyborczej (świeży numer).
Janka zauważa, że Biblioteka Parafialna w Trzciance ma takie same oznakowania klasyfikacyjne działów z książkami jak tutejsza.
O godzinie 15.15 spotykamy się wszyscy pod zegarem. Cztery osoby jadą do domu (Gienia zamówiła - w międzyczasie swój wizerunek u portrecisty pod Centrum, ze zdjęcia z dowodu osobistego, kosztuje 10,00 €).
Reszta jedzie do dzielnicy La Defense. Betonowe miasto, największe centrum biznesu w Europie. Na olbrzymiej platformie długości 1200 m nie ma ani jednego samochodu, a wokół wyrastają drapacze chmur ze szkła i aluminium, srebrne, czarne i zielone. Największą atrakcją jest jednak nowoczesny łuk triumfalny La Grande Arche – Wielki Łuk. Z daleka wygląda jak pusty w środku klocek, z bliska zadziwia swoją architekturą i przytłacza wielkością. Stoimy pod jego dachem jak mrówki (na wysokość zmieściłaby się cała katedra Notre–Dame, a na szerokość Pola Elizejskie).
Pada rzęsisty deszcz, więc nie ruszając się z miejsca oglądamy, co jest w zasięgu wzroku m.in. rzeźbę „paluszek”, czyli olbrzymią rzeźbę ludzkiego kciuka.
Betonowa platforma przykrywa podziemne miasto. Jest tam dworzec kolejki podziemnej, metro, terminale autobusów, wielopoziomowe parkingi samochodowe, no i sklepy. Atrakcją jest ruchomy chodnik (poziome schody ruchome), w przejściach żebracy, grajkowie. Kiedy przechodzimy to akurat gra i śpiewa rosyjski zespół.
Niespodzianka – Edwin prowadzi nas na peron metra, trochę inny niż do tej pory widzieliśmy. Przyjeżdża pociąg, wsiadamy do pierwszego wagonu, a tam żadnej obsługi – pociąg widmo – dziwne uczucie (Janka ustawia się przy przedniej szybie, w razie czego będzie hamować – żart).
Jest to ostatnia, nr 14, najnowocześniejsza linia metra, siedem przystanków z La Defense do Biblioteki Miteranda, gdzie wysiadamy i oglądamy z daleka cztery budynki w kształcie otwartych książek. To największa we Francji albo i w Europie biblioteka.
Zmoknięci jak kury wracamy do domu. Częściowo po drodze, częściowo później, robimy zakupy. Ktoś odkrył mały market prowadzony przez czarnoskórych Francuzów (tańszy niż u Arabów) i kupujemy z zamiarem zawiezienia do domów: wino, sery, musztardę. Przecież to ostatni wieczór w Paryżu i we Francji, jutro już wyjeżdżamy.
Pakujemy bagaże (torby zrobiły się niesamowicie ciężkie), jutro do godziny 12.00 musimy opuścić budynek, przyjeżdża grupa Chińczyków. O godzinie 20.00 przyjeżdża Mireille i po jej wyjeździe grupa wieczorna rusza po raz ostatni w miasto.
Edwin z grupką pojechał ponownie pod Moulin-Rouge, gdzie przy stoliku restauracyjki usytuowanej naprzeciwko zamówili trzy piwa za łączną cenę 21,00 €. W Polsce za tę kwotę w sklepie można by było kupić ponad 50 półlitrowych butelek piwa. No tak, ale które piwo będą dłużej pamiętać?

27.07.2003 r. /niedziela/

Wersal – Reims – Katedra Notre Dame de Reims – Marbehan

Msza św. jak zwykle o godzinie 8.00, następnie śniadanie oraz kanapki na drogę. Janka po raz ostatni wynosi kotom jedzenie. Bo trzeba wiedzieć, że przez cały czas naszego pobytu w Paryżu, koty miały się dobrze. I nigdy nie wiadomo, czy to Janka znajduje koty, czy koty Jankę.
Sprzątamy po sobie wszystkie pomieszczenia, załadowujemy samochody i o godzinie 10.20 wyjeżdżamy sprzed kościoła w kierunku Wersalu. Niebo jest zachmurzone, ale nie pada, ruch na ulicach niewielki. Bezbłędnie, już w deszczu dojeżdżamy do Wersalu, jest godzina 11.25.
Wersal nie był w planie naszego zwiedzania. Janusz był głównym pomysłodawcą, wsparty również przez kilka osób, uzyskał większość i dzięki temu możemy tę perłę architektury zwiedzić.
Pada jednostajnie, zostawiamy samochody na parkingu i ustawiamy się w kolejce po bilety (Marian zostaje w samochodzie). Kolejka posuwa się szybko, bilet do jednego skrzydła – apartamenty i sala lustrzana kosztuje 7,00  €.
Wersal – słowo mówi samo za siebie, nie sposób opisać, to trzeba zobaczyć. Przez złoconą, pięknie kutą bramę wchodzi się na dziedziniec wybrukowany kamieniami. Na środku pomnik króla Ludwika XIV na koniu. Zamek w kształcie litery U, z zewnątrz bardzo piękny, wewnątrz też bogactwo i przepych. Przechodzimy po kolei przez wszystkie pomieszczenia (nie ma dwóch jednakowych) – meble, obrazy, freski, tkaniny – cudo.
Sala lustrzana, przepych aż w oczy razi i te przepiękne kryształowe żyrandole, robimy zdjęcia. Tutaj podpisano Traktat Wersalski – zakończenie I wojny światowej. Galeria Napoleońska – ogromne obrazy ilustrujące życie Cesarza zawieszone chronologicznie. W innym miejscu historia Francji w posągach od początku państwowości, również ustawione chronologicznie.
Wychodzimy na zewnątrz od strony ogrodów. Przestało padać. Wstęp do ogrodów za opłatą, jednak my widzieliśmy część ogrodów z okien na piętrze, a i na dole w zasięgu wzroku jest wiele pięknych rabat z kwiatami i strzyżone żywopłoty. I tu podziwiamy kunsztownie dobrane rośliny, robimy zdjęcia.
Po ogrodach turystów wożą pojazdy zaprzężone w muły i „ciuchcie” z wagonikami. Wracamy na parking, jeszcze zaczepiają nas czarnoskórzy sprzedawcy breloczków i blaszanych ptaków. Mieścimy się w trzech godzinach parkowania - więc z pośpiechem opuszczamy parking.
Ruszamy do Belgii. Bardzo długą drogę trzeba przebyć, aby objechać Paryż, jednak nasi kierowcy nabrali już takiej wprawy, że nie było mowy o żadnym gubieniu się. Jedziemy drogami obok autostrady, ograniczenia szybkości w miejscowościach do 50 km/godz., a tych miejscowości jest bardzo dużo, dlatego posuwamy się powoli. Mamy jednak możliwość oglądania wiosek, miasteczek i miast, są doprawdy piękne, bo ukwiecone. Nawet latarnie uliczne mają zawieszone koszyki z pnącymi pelargoniami. Każdy skwer zapełniony jest kwiatami posadzonymi w kunsztowne wzory. Ronda uliczne – nas w Polsce zasadzone jedynie jakimiś płożącymi się krzewami, żeby nie zasłaniały widoków. We Francji na rondzie kompozycje składające się z drzew (sosna, świerk), wysokich krzewów, w dole kwiaty – ślicznie.
Po drodze robimy kilka krótkich postojów, dłuższy wypadł nam w Reims. Z daleka dostrzegamy katedrę, podjeżdżamy więc, aby zobaczyć ją z bliska. Olbrzymia gotycka świątynia, podobna w stylu do katedry Notre–Dame w Paryżu, ale  chyba jeszcze bardziej „koronkowa”, niezliczona ilość wieżyczek, iglic, kolumienek, posążków. Ktoś podpowiada, chyba Lucyna, że tutaj koronowali się pierwsi władcy Francji.
Aby objąć całą budowlę obiektywem aparatu fotograficznego, musimy do zbiorowego zdjęcia odejść bardzo daleko do tył.
Przejeżdżamy przez Szampanię, na zboczach wzgórz winnice ciągną się kilometrami. Wszędzie jest zielono, krajobraz tak różny od spalonego słońcem południa Francji. Im bliżej Belgii, tym coraz więcej pastwisk, a na nich stada krów maści kremowej, prawie białej, z zapadającej ciemności wyłaniają się jak zjawy.
O godzinie 22.20 wjeżdżamy do Belgii, oczywiście nie ma żadnej granicy, ledwie można było dostrzec małą tabliczkę z napisem Belgia, stojącą przy drodze.
O godzinie 23.20 jesteśmy w Marbehan, u celu naszej podróży. Jak znaleźć plebanię, kiedy jest ciemno, cicho i pusto, ani żywej duszy? Jedziemy wolno przez miejscowość, nagle wyprzedza nas i zajeżdża drogę jakiś samochód. To ks. Rafał Zientara! Wyglądał nas na progu domu, a kiedy zobaczył, że pojechaliśmy dalej, wsiadł do samochodu i dogonił nas.
Plebania to normalny dom w zabudowie ciągłej. Wypakowujemy bagaże i składamy wszystko w salonie. I tu niespodzianka, w drzwiach wita nas ks. Paweł Mrotek (żegnając nas w Simbach ks. Paweł powiedział, że być może jeszcze się zobaczymy, ale nie powiedział gdzie).
Ks. Rafał zaprasza nas do jadalni i częstuje kolacją, kanapki z pyszną polską wędliną. Panie, cztery osoby (2 x siostry) jadą na nocleg do sąsiedniej parafii, ks. Zbigniew zajmuje pokój, trzy panie w jadalni (wersalka i materace), cztery panie w pokoju gościnnym (o radości – na łóżkach), panowie w salonie na dywanie. Przepustowość łazienki niewielka, Janusz umył się dopiero o godzinie 2.00.

28.07.2003 r. /poniedziałek/

Luksemburg – Katedra Notre Dame – Place d'Armes – Kazamaty

Wstajemy bez budzika, wypoczęci wygodnym spaniem (mowa o paniach). Księża Rafał i Paweł wyjechali o godzinie 500 na pogrzeb. Jeszcze wczoraj ks. Zbigniew otrzymał klucze do kościoła, więc idziemy na Mszę św. Kościół nieduży, wewnątrz jasny, skromny wystrój w tonacji zielonej (obrusy).
Wracamy na śniadanie. Dopiero za dnia widać charakterystyczną zabudowę belgijskiej miejscowości. Od ulicy dom styka się z domem, wszędzie beton, kwiaty w donicach, natomiast na tyłach domu obwiedziony murem ogród. Olbrzymie drzewo iglaste niczym parasol, różne krzewy, kwiaty, trawnik, a dalej mini ogród warzywny. Mikroskopijne grządki, ale wszystkie rodzaje warzyw. W kącie ogrodu rozłożył się ogromny krzew jeżyny bezkolcowej z dojrzałymi owocami – próbujemy tylko. Na dzisiaj zaplanowany jest wyjazd do miasta Luksemburg w państwie o tej samej nazwie, niedaleko. Ks. Zbigniew i s. Kasia zostają, za kierownicą siada Józek. Już w mieście gubią się dwa ostatnie samochody. Edwin i Józek parkują samochody w strefie z tańszą taryfą i spacerkiem podążamy do centrum. Widać, że jest to najbogatsze państwo w Europie, piękne ulice, domy, wszystko zadbane i niebywale czyste. Spotykamy się w katedrze Notre–Dame z charakterystyczną strzelistą wieżą. Janusz i Marian mają inny plan powrotu, więc następuje przetasowanie osób. Krzysztof przechodzi do samochodu Janusza, natomiast Lucyna, Wiesia i Janka rozlokują się w samochodach Edwina i Józka.
Miasto Luksemburg słynie z przepięknych murowanych mostów oraz z kazamatów. Co piękniejsze miejsce turysta może obejrzeć jeżdżąc mini–pociągiem. W samym centrum miasta jest Place d’Armes, z fontanną, ławeczkami i kawiarniami. Część placu okupuje młodzież, bardzo hałaśliwa, niektórzy zrobieni na Irokezów. Jeden młodzieniec popisuje się zręcznością, potem inny obchodzi siedzących opodal z czapką, nikt oczywiście nie rzuca datków. Chodzimy ulicami, zaglądamy do sklepów, ceny zawrotne. Na deptaku zarabia grą i śpiewaniem czteroosobowa rodzina (śpiewają same romanse), być może są to Rosjanie.
Podjeżdżamy do kazamatów, są odtwarzane i restaurowane, widoki piękne, chwila odpoczynku w lesie.
Wracamy do Belgii. Lucyna przypomina, że nie mamy chleba. Jest godzina 18.00, nie widać po drodze żadnych otwartych sklepów. Wjeżdżamy do Marbehan, wszędzie cicho, nie widać ludzi. Jest otwarty jeden pub, gdzie Janka dowiaduje się, że o tej porze chleba tutaj nie kupimy. Potwierdza to ks. Rafał, kiedy docieramy na plebanię. W Marbehan jest kilka piekarni, ale chleb jest zamawiany, żadnego marketu nie ma i po chleb trzeba jechać do Luksemburga, co niniejszym czynią ks. Rafał z Edwinem. Niebawem wracają z chlebem kupionym z automatu (trudno nam coś takiego sobie wyobrazić). Przy okazji Edwin opowiada, że granica państwa przebiega środkiem ulicy. Po stronie belgijskiej stoją domy mieszkalne, po stronie luksemburskiej pięć stacji paliw, jedna obok drugiej i prosperują. Okazuje się, że z całej Europy najtańsze paliwo jest w Luksemburgu i Belgowie tam kupują.
Do kolacji pojadamy pomidory i ogórki z ogródka ks. Rafała a zagryzamy wspaniałymi jeżynami. Edwin ma pretensje, że zrywamy jeżyny mimo, że ks. Rafał pozwolił. Ks. Zbigniew opowiada, że wspólnie z siostrą Kasią zostali zaproszeni na zwiedzanie podziemnej groty, pływali nawet łódką po jeziorach – piękne to było. Znów przygotowujemy się do drogi, teraz już do Polski, do domów. Szykujemy kanapki już dzisiaj, bo jutro trzeba bardzo wcześnie wstać, do pokonania mamy ponad 1000 km. Trwa narada kierowców i pilotów - ustalanie trasy i przystanków. Niebawem wszyscy układają się na spoczynek.
Trochę informacyjnych szczegółów na temat Belgii i pracy polskich księży Saletynów.
Ten niewielki kraj można z grubsza podzielić na trzy rejony. Najliczniejszy i najbardziej rozwinięty przemysłowo to północna Belgia – część flamandzka. Południowa część to rejon francuskojęzyczny, a na wschodzie rejon niemieckojęzyczny. Wszystkie te trzy języki posiadają status języków urzędowych, chociaż w Brukseli – stolicy państwa tylko dwa z nich taki status posiada – flamandzki i niemiecki.
Miejsce naszego postoju Marbehan (diecezja Namur) znajduje się w strefie francuskojęzycznej w prowincji Luksemburg. Miejscowość liczy 1200 mieszkańców, z których - jak w całej Belgii, około 75% to katolicy. Reszta bezwyznaniowcy. Nie spotyka się na tym terenie innych wyznań. We Mszy św. niedzielnej uczestniczy do 20% katolików.
Ks. Rafał Zientara, MS z Trzcianki jest w Marbehan od września 2002. Święcenia kapłańskie otrzymał w 1996 r. Po święceniach przez 3 lata pracował w Olsztynie, następnie 3 lata w Sobieszewie. Od początku maja br. w Marbehan pracuje również ks. Adam Czerkiewicz, który podjął tę pracę po 10 latach pracy misyjnej na Madagaskarze. Ks. Adam jest superiorem całej wspólnoty saletyńskiej w Belgii. Podczas naszego pobytu ks. Adam był na wakacjach.
W Marbehan Msza św. odprawiana jest 5 razy w tygodniu (w tym 2 Msze św. tzw. niedzielne; jedna w sobotę, druga w niedzielę) Oprócz Marbehan ks. Rafał i ks. Adam obsługują 2 parafie sąsiednie; jedną w Rulles (około 700 mieszkańców), w której odprawiana jest jedna Msza św. w niedzielę i dwie w tygodniu oraz drugą w Anlier (około 450 mieszkańców).
W całej Diecezji Namur oprócz w/wymienionych pracuje jeszcze 3 innych polskich Księży Saletynów. Cała piątka obsługuje łącznie 16 parafii. Są również w tej diecezji inni polscy księża diecezjalni i z innych zgromadzeń. Jest ich łącznie siedmiu. W jednej więc niedużej belgijskiej diecezji pracuje 12 polskich księży. Z powołaniami, jak na całym Zachodzie, jest słabo. W tym roku w Diecezji Namur wyświęconych zostało 9 kapłanów, w tym jeden Belg.
Teraz trochę informacji dotyczących form duszpasterskich w Marbehan i okolicy.
Kolędy w polskim zrozumieniu, tj. odwiedzin duszpasterskich w okresie Bożego Narodzenia, nie ma. I Komunia św. przyjmowana jest w wieku 6–7 lat. „Profession de foi” – Wyznanie Wiary (zwyczaj francuski i belgijski) dokonuje się w wieku 11÷12 lat. Natomiast bierzmowanie odbywa się w wieku 16 lat. Przed tymi trzema uroczystościami oprócz katechezy szkolnej dzieci i młodzież uczestniczą w katechezie przy parafii, którą prowadzi ksiądz i katecheci. Lekcje religii prowadzone są przez katechetów w szkole.
Spowiedź sakramentalna występuje praktycznie przed I Komunią św., Wyznaniem Wiary oraz przed Bierzmowaniem. Dla pozostałych odbywają się nabożeństwa pokutne przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą. Gdzie jednak od lat pracowali polscy księża, zachowała się spowiedź indywidualna, lecz bardzo mało ludzi do niej przystępuje. Komunię św. wszyscy Belgowie przyjmują na rękę.
Ministrantami zostają dzieci po I Komunii św., większość z nich to dziewczęta.
W każdej parafii działa tzw. „Fabrique de L’Eglise” (Fabryka Kościoła), czyli grupa ludzi odpowiedzialnych za prowadzenie parafii. W skład tej grupy wchodzi 5 osób wybieranych spośród parafian. Na czele tej „Fabryki” stoi przewodniczący, poza tym  skarbnik, ksiądz (z urzędu) oraz 2 członków. Dwa razy w roku Fabrique de L’Eglise odbywa swoje posiedzenie. Opracowuje budżet, który przedstawiany jest gminie do realizacji. Obejmuje on nakłady na ogrzewanie (do zimnego kościoła nikt by nie przyszedł), oświetlenie, remonty, wino mszalne, komunikanty, szaty liturgiczne. Wszystko to jest finansowane przez gminę. Gmina również kupuje dom dla księdza i zapewnia mu godziwe warunki mieszkaniowe. Natomiast kościoły stanowią własność państwa.
W każdej parafii jest organista i chór. Ludzie sami dbają o kościół, ustalają miedzy sobą dyżury na sprzątanie. Z reguły w każdej parafii jest jeszcze Rada Parafialna składająca się z 4÷5 osób. Ksiądz z urzędu jest przewodniczącym tej Rady. Zakres zainteresowania Rady Parafialnej, to głównie sprawy duszpasterskie. Księża otrzymują pensję państwową, z której utrzymują siebie i plebanię.
Składki w niedziele na Mszach św. są bardzo małe. Z reguły przeznaczane są na konkretne cele: na utrzymanie Kurii, seminarium duchownego, na misje i na biednych. Najczęściej wspomagane są misje.
Intencje mszalne w całym kraju są ustalone jednakowo i wynoszą 5,00 €. Zdecydowana większość intencji przyjmowanych jest za zmarłych. Bardzo rzadko występują intencje dziękczynne. Większość intencji jest zgłaszanych w listopadzie na cały przyszły rok. Część z intencji przyjmowana jest również w ciągu roku. Zgłoszonych intencji jest mniej więcej trzy razy więcej niż odprawianych Mszy św. Wszystkie intencje przyjęte na dany dzień drukowane są w dwutygodniowym biuletynie parafialnym. Pierwsza intencja wymieniona w tym dniu jest odprawiana w miejscowym kościele, i przekazywana na misje pozostałe są przeznaczone na indywidualne potrzeby księdza odprawiającego Mszę św. Wszyscy zainteresowani we Mszy św. uczestniczą, lecz nie wiedzą, gdzie i kiedy, te intencje będą odprawiane. Dla zainteresowanych ważne jest, że w wybranym przez siebie terminie uczestniczą we Mszy św., a w biuletynie intencja została wydrukowana.
W Belgii nie ma bibliotek parafialnych ani takich form bibliotek kościelno–gminnych jak w Bawarii w Simbach.

29.07.2003 r. /wtorek/

Marbehan - Trzcianka

Pobudka o godzinie 4.00, jest jeszcze szary świt, tankujemy termosy, dziękujemy i żegnamy księży. Ruszamy w Imię Boże. Po drodze zabieramy cztery siostry i bez żadnych przeszkód, spokojnie przejeżdżamy Belgię.
Z chwilą wjazdu na terytorium Niemiec sytuacja zmienia się diametralnie. Momentalnie przybywa samochodów na autostradzie (skąd?), wzrasta szybkość samochodów, więc i my musimy dostosować się. Co chwilę trzeba wyprzedzać TIR-y, a niektóre jadą nawet drugim pasem. Cała nasza kawalkada trzyma się razem. (jak ci kierowcy to robią? – podziwiać). To jest obłęd – samochody z przodu, z tyłu, z boków, szum, szybkość – straszne to, żeby tylko szczęśliwie przejechać te Niemcy. Chwila spokoju następuje mniej więcej co 300 km., wtedy zjeżdżamy na postój.
Przed samą granicą zatrzymujemy się, aby w sklepie wydać ostatnie euro, jakie zostało.
Około godziny 19.00 przekraczamy granicę w Kostrzyniu – nareszcie u siebie w kraju, do domu już tak niedaleko. Umawiamy się na jakiś posiłek po drodze, ale tu już nie ma żadnej dyscypliny, kto chce i kiedy chce, jedzie do domu.
Ks. Zbigniew ze swoją załogą tankuje samochód w Bogdańcu i jedzie do Trzcianki. Pierwszy wysiada Józek na osiedlu Słowackiego, potem przy plebani Krzysztof, na końcu ks. Zbigniew odwozi Elę do Kuźnicy. Jest godzina 21.40.

Dzięki Bogu! Szczęśliwie zakończyła się nasza pielgrzymka.
Dokąd następna? Może Lwów?

 

Elżbieta Żydowicz