Pielgrzymki Menu : Wyprawa na Kresy 13.07 - 22.07.2001 r. Kronika
    Kresy - osobliwe słowo, w tysiącach  Polaków budzące niezwykle silne wzruszenia, wywołujące u niejednego wiele  wspomnień. Słowo to, od dawna w polszczyźnie zakorzenione, żyje w naszym języku  mniej więcej od stu pięćdziesięciu lat. Użył go jako pierwszy Wincenty Pol /1807-1872  poeta, geograf, uczestnik powstania listopadowego na Litwie, autor popularnych  liryków powstańczych/, w wydanym w 1854 roku w Krakowie poemacie  "rapsodzie rycerskim" - "Mohort", na oznaczenie żyjącego  własnym rytmem odległego pogranicza, na wschodnim obrzeżu Rzeczypospolitej.
  Kresy - magiczne słowo, które kryje  w sobie tragizm pokoleń, smutek pamięci ale też po latach radość i nadzieję  powrotów. Jest synonimem "małej Ojczyzny" 2 milionów Polaków, którzy  po II wojnie światowej zostali siłą zmuszeni do opuszczenia swego miejsca na  ziemi. Na Kresach wytworzył się odrębny styl szlacheckiego życia i model  kultury, której symbolem był skromny, drewniany dworek szlachecki. Kresowe  krajobrazy często były miejscem akcji popularnych powieści, ich tematyka  wiązała się z życiem wsi i kresowych dworków, które w literaturze polskiej  nabrały znaczenia symbolicznego. Wkrótce mieliśmy się przekonać, ile pozostało  z dawnej świetności tych miejsc  opiewanych przez poetów i pisarzy.
  Przemiany demokratyczne w Europie u  schyłku XX wieku, przyczyniły się do rozpadu ZSRR i powstania nowych  niepodległych państw. Właśnie taka sytuacja polityczna umożliwiła pracę  polskich księży na Białorusi. Wśród nich znaleźli się również księża Saletyni,  którzy pracowali też w Trzciance. Mając w nich punkt oparcia /baza noclegowa,  znajomość terenu-byli dla nas doskonałymi przewodnikami i doradcami w niejednej  sytuacji/ - Ks. Proboszcz Zbigniew Wal i szef Biblioteki Parafialnej w  Trzciance Edwin Klessa zorganizowali w dniach 13-22 lipca 2001 roku pielgrzymkę  na Kresy Wschodnie dla pracowników Biblioteki Parafialnej, jej filii w terenie  oraz Poradnictwa Rodzinnego.
  I dzień 13.07.2001 r. (piątek)
  Trzcianka - Mrągowo
  O godzinie 14.00 ekipa 19 osób z  dość sporymi bagażami zebrała się na placu przy plebanii w Trzciance. Jedziemy  czterema samochodami. Do czerwonego Fiata Siena Edwina Klessy, naszego  przewodnika, lokują się - obok kierowcy - Józef Rzepecki, tylne siedzenia  okupują: Bina Szczudło i Stanisława Pater. Ks. Proboszcz do swego granatowego  Volkswagena zabiera: Jadwigę Witkowską, Wiesławę Dąbrowską i Małgorzatę  Dzudzewicz. W czarnym Fiacie Uno Mariana Żmudzińskiego, oprócz dużej ilości  bagaży zmieściły się jego córka Katarzyna, na tylnych siedzeniach: Łucja Kupś i  Lucyna Szilke. W Volkswagenie Busie Jerzego Pobiarżyna znajduje miejsce  większość bagaży i wyżywienie. Jako pasażerowie jadą w nim: ojciec Jurka -  Józef, Elżbieta Żydowicz, Danuta Fularz, Stanisława Jurga, Janina Brzozowska i  Maria Paszkiel. Spośród naszej 19-stki ośmiu osobom ziemie, na które wyruszamy  nie są obojętne, jadą z nadzieją zobaczenia tych stron, ludzi im bliskich, są  tam bowiem miejscowości, w których się urodzili lub mieszkają jeszcze ich krewni.
  O 14.15 ruszamy w daleką drogę.  Trasa 412 kilometrów z Trzcianki do Mrągowa, jaką mamy przebyć pierwszego dnia  wiedzie przez Piłę: Nakło, Bydgoszcz, Toruń, Nowe Miasto, Brodnicę, Ostródę,  Olsztyn i wreszcie Mrągowo. Przebywamy ją szczęśliwie. W Mrągowie gościmy u  księży Saletynów, którzy od 1990 roku prowadzą działalność duszpasterską w  parafii pw. św. Honorata Koźmińskiego. Kościół Saletynów usytuowany na wzgórzu,  jest jeszcze w budowie, modlimy się więc w kaplicy. Nocleg dla naszej ekipy  księża załatwili w Zasadniczej Szkole Zawodowej im. Macieja Rataja. Śpimy  wszyscy na sali gimnastycznej. I tu doznajemy tego, co może z nocy uczynić ...  chrapanie. Ale to nic wobec tego, dokąd jedziemy.
  II dzień  14.07.2001 r. (sobota)
  Mrągowo –  Wilno – Widze - Dalekie
Czujna Janka o 3.20 robi pobudkę.  Poranna toaleta, kawa i w drogę. O 4.30 wyruszamy w kierunku granicy, musimy  pokonać 215 kilometrów. Mijamy Mikołajki, Orzysz, Ełk, Augustów, Sejny. O 7.50  jesteśmy w Ogrodnikach. Granicę polsko - litewską przekraczamy o 9.20 -  jesteśmy na ziemi litewskiej. Krajobraz niewiele się zmienia. Teren, na który  wjeżdżamy to przedłużenie Pojezierza Suwalskiego, tylko mniej lasów. Mijamy litewskie  miejscowości: Lazdijal /Lozdieje/, Seirijal /Sereje/, Alytus /Olita/. W Olicie  po raz pierwszy przekraczamy Niemen - najdłuższą rzekę Litwy. Przejeżdżamy  przez falistą równinę poprzecinaną wąskimi dopływami Niemna. Niemen pokonuje  ponad 900 kilometrów przez Białoruś, Litwę i Rosję do Zalewu Kurońskiego na  Bałtyku, zagarnia po drodze liczne, przeważnie prawobrzeżne dopływy. Niemen to  rzeka z pieśni, powieści i poematów. Wędrując "do tych pagórków  leśnych, do tych łąk zielonych, szeroko nad błękitnym Niemnem  rozciągnionych" mijamy Troki - najstarszy gród litewski  założony pod koniec XII wieku. W latach 1922-1939 Troki należały do Polski. To  właśnie w Trokach znajduje się obraz Matki Boskiej, który w ciągu całego XVII  wieku był sławniejszy od ostrobramskiego. Do niego pielgrzymował w 1611 roku  ks. Piotr Skarga. Obraz ten po częstochowskim, w Polsce został koronowany jako  drugi. O godzinie 12.00 osiągamy Wilno, miasto Mickiewicza i Piłsudskiego.  Nieznany poeta pisał: 
  "Płynie  Wilia pozłocista i do Niemna bieży
  na jej brzegach ukwieconych piękne Wilno leży.
  Każdy Polak kocha Wilno i zawsze pamięta,
  że tam każda grudka ziemi Ojczysta i święta.
  Lecz najświętsze miejsce w Wilnie to jest Ostra Brama,
  bo tam mieszka i króluje Matka Boska Sama!"
  Wilno przepięknie położone w dolinie  między Wilią, zwaną przez Litwinów Neris /po Niemnie drugą rzeką Litwy, przed  Kownem wpadającą do Niemna/, a Wilejką. Według legendy około 1320 roku  wielki książę Giedymin pojechał na łowy cztery mile od Trok i na jednej z  okolicznych gór zabił wielkiego tura, od którego góra otrzymała nazwę Turza.  Książę kazał zbudować na górze zamek i założyć miasto. Później Górę Turzą zwano  Zamkową lub Górą Giedymina. Miasta strzegły trzy zamki: Wysoki na Górze  Zamkowej, opodal niski oraz tzw. Krzywy Gród. W latach 1503-1522 Wilno otoczono  murami obronnym, w których usytuowano 9 bram miejskich. Pierścień murów  wileńskich przetrzymał dość długo, ale po zdobyciu Wilna przez wojska  moskiewskie w 1655 roku zaczął się upadek murów i bram. Ostatecznie mury  zostały zburzone w latach 1800-1805. Do dziś pozostała tylko jedna brama  początkowo zwana Miednicką, bo prowadziła na trakt do Miednik Królewskich.  Później zaczęto nazywać ją "Ostra", bo znajdowała się w dzielnicy  zwanej Ostrym Końcem, od mocno zwężającego się obszaru miasta. Już od wieków  słynęła cudownym obrazem Matki Boskiej. W 1626 roku tuż przy Ostrej Bramie  osiedlili się Karmelici otaczając obraz szczególną czcią i opieką. Karmelici  zbudowali kościół klasztorny pod wezwaniem św. Teresy, i nad Ostrą Bramą  drewnianą kaplicę. 12 kwietnia 1671 r. wprowadzili do niej obraz Matki Boskiej.  W 1715 roku kaplica spłonęła, ale obraz uratowano. Na miejscu drewnianej  kaplicy zbudowano murowaną w stylu barokowym. Na Kresach wielką czcią otaczano  cudowne i łaskami słynące obrazy Matki Boskiej. Obraz ostrobramski koronowany w  1927 roku zajmował wśród nich najważniejsze miejsce. Był największą świętością  Wilna. Artur Oppman tak o Nim pisał:
  U Ostrej  Bramy złote lampki gorą
  I ludzkie  serce pała z nimi razem:
  W pustej  uliczce, samotniczą porą,
  Późny  przechodzień klęknął pod Obrazem.
  Twarz Jej  przejasna takie blaski niesie,
  Taką nadzieją  Boskie oczy płoną,
  Jakby już  wszystkich zatułanych w świecie
  Miała  "przywrócić na Ojczyzny łono!..."
  Samochody zostawiamy na parkingu przy Ostrej Bramie.  Brama jest wysoka, czworoboczna, pokryta dachem z dobudowaną attyką, ozdobioną  motywami architektonicznymi i figurami dwóch gryfów trzymających tarczę z  Pogonią - herbem Państwa Litewskiego. W XVIII wieku były tu ciężkie żelazne  wrota, po których ślady do dziś pozostały. Pod gzymsem attyki widać głowę  Hermesa - opiekuna podróżników i kupców, pięć okrągłych otworów strzelniczych,  poniżej wnęka, w której znajdował się obraz Chrystusa. W latach międzywojennych  wisiał tu Orzeł, obecnie na tym miejscu wisi żelazny krzyż. Przechodzimy przez  bramę, unosimy głowy. Nad arkadą znajduje się kaplica z obrazem Matki Boskiej,  serca biją nam szybciej i zdawać by się mogło, że słyszymy słowa wieszcza:
  "Panno Święta, co w Ostrej  świecisz Bramie!..." 
  Mieliśmy szczęście, jeszcze dzień  wcześniej kaplica była zamknięta dla pielgrzymów z powodu renowacji ołtarza. Do  kaplicy wchodzimy po murowanych schodach z Kościoła św. Teresy. Wchodzimy wolno  "dźwigając wszystkie nasze dzienne sprawy", które przywieźliśmy przed  oblicze Miłosiernej Pani. Gdy każdy znalazł dla siebie miejsce, zapanowała  atmosfera skupienia, żarliwych modlitw i westchnień. Jesteśmy tak blisko  obrazu, niemal na wyciągnięcie ręki. Twarz Maryi pociągła, głowa lekko  pochylona w prawo, szyja smukła, oczy półprzymknięte, ręce skrzyżowane na  piersiach. Głowę otacza promienista, usiana gwiazdami aureola. Obraz  przystrojono w srebrne, ręcznie kute, złocone szaty. Fałdzistą tunikę o  szerokich, zawiniętych rękawach okrywa płaszcz, który tak jak na głowie chusta,  obsypany jest kwiatami: różami, tulipanami i goździkami. U dołu obrazu -  wielki, srebrny półksiężyc. Kaplica jest niewielka, sklepiona łukami,  oświetlona przez trzy duże okna, opatrzone żelazną balustradą, na ścianach  srebrne wota. Wokół kaplicy wykute w srebrze słowa litanii do Matki Boskiej. Na  prawym filarze znajduje się srebrna plakietka ofiarowana przez Marszałka Józefa  Piłsudskiego z napisem: "Dzięki Ci Matko za Wilno" . Tu w  Ostrej Bramie Adam Mickiewicz po wysłuchaniu Mszy św. klęczał "z twarzą  ukrytą w dłoniach" i żegnany przez przyjaciół, na zawsze opuścił  miasto swej młodości.
  O godzinie 12.30 Ksiądz Proboszcz  odprawił Mszę św. przed cudownym obrazem. Do próśb jakich przez wieki wysłuchiwała  Maryja dołączyliśmy swoje. Józef Pobiarżyn głośno podziękował Matce Bożej za  to, że mogliśmy tu przybyć i złożyć Jej hołd. Lucyna szczególnie przeżywa to  spotkanie - tu właśnie w 1932 roku przed obliczem Matki Bożej Ostrobramskiej  Jej rodzice brali ślub. Robimy pamiątkowe zdjęcia. Wychodzimy na zewnątrz.  Jeszcze z dołu przyglądamy się kaplicy. Na trójkątnym frontonie widać znak  Opatrzności Bożej, i napisy po łacinie: "Matko Miłosierdzia, pod Twoją  Obronę uciekamy się". Przy wejściu do kościoła znajomy widok -  żebracy, przycupnięci po obydwu stronach drzwi. "Wileńskie dziady" cieszyły się kiedyś osobliwą sławą. Ceniono ich za modlitwy i wspomnienia o  duszach zmarłych.
  Ruszamy spod Ostrej Bramy wąskimi  uliczkami wileńskiej starówki na poszukiwanie śladów polskości. Naszym  przewodnikiem jest młody chłopak z polskiej rodziny. Mamy ograniczony czas,  więc wybieramy tylko niektóre zabytki. Zwiedzamy barokową cerkiew św. Ducha  zbudowaną przez mnichów z prawosławnego bractwa Trójcy Świętej. Cerkiew ma  bogatą ornamentację stiukową oraz potrójny ikonostas, przed którym stoi  oszklony sarkofag ze szczątkami prawosławnych świętych: Jana, Antoniusza i  Eustachego, dworzan wielkiego księcia Olgierda, zabitych przez pogan w 1374  roku. Kult świętych męczenników jest niezwykle rozpowszechniony wśród wyznawców  prawosławia na Litwie. Przy ulicy Dominikańskiej stoi kościół św. Ducha.  Obudowany po pożarach w XVIII wieku stoi do dziś. Jest to jedyna świątynia w  Wilnie, gdzie nabożeństwa odbywają się wyłącznie w języku polskim. Kościół  pełni również rolę polskiego centrum kulturalnego. Wnętrze barokowe, bogato  zdobione, przeładowane sztucznymi marmurami, złoceniami, sztukaterią i figurami  świętych. Na pierwszym planie obraz Miłosierdzia Bożego namalowany w Wilnie w  1934 roku przez Eugeniusza Kazimirowskiego według wizji siostry Faustyny  Kowalskiej. W kościele tym przed ołtarzem, modlili się powstańcy z 1863 roku,  tu w 1993 roku Jan Paweł II spotkał się z Polakami. Pod ołtarzem znajduje się  wejście do podziemi, wypełnionych zmumifikowanymi ciałami zakonników i osób  świeckich z XVIII wieku. Po 150 latach do kościoła św. Ducha wrócili polscy  dominikanie. W kościele właśnie odbywa się polski ślub. Po modlitwie przed  obrazem Jezusa Miłosiernego wychodzimy na zewnątrz.
  Idąc ulicą św. Anny mijamy park i  budynki dawnego klasztoru Bernardynów, w których mieści się Akademia Sztuk  Pięknych. Oczom naszym ukazuje się kościół św. Anny należący do  najpiękniejszych zabytków Wilna. Kościół jest niewielki, z czerwonej cegły,  pochodzący z połowy XVI wieku.. Kompozycja gmachu odznacza się śmiałością i  elegancją, sprawia wrażenie misternej koronki. W niebo strzelają zgrabne  wieżyczki, zwieńczone koronkowymi krzyżami. W północnej części budynku znajduje  się zakrystia z 1613 roku oraz galeria łącząca kościół św. Anny z kościołem  Bernardynów. Legenda głosi, że ten kościół tak się spodobał Napoleonowi, że  gdyby mógł, to by go na rękach do Paryża przeniósł.
  Na placu stoi pomnik Adama  Mickiewicza. Idea wzniesienia pomnika pojawiła się krótko po śmierci poety ale  nie zrealizowano jej. Pomnik stanął dopiero w 1984 roku. Wyrzeźbił go profesor  Akademii Wileńskiej Gedyminas Jokubonis, dlatego na cokole widnieje napis w  języku litewskim. Wieszcz postawiony na cokole, podparty, patrzy na uliczkę,  przy której mieści się muzeum jego imienia. Oczywiście robimy pamiątkowe  zdjęcia.
  Na północ od Ostrej Bramy, na drugim  końcu Starego Miasta stoi okazała katedra św. Stanisława otoczona białą  kolumnadą. Odbywało się tu wiele ważnych uroczystości związanych z dynastią  Jagiełłów: wynoszenie na tron wielkich książąt Litwy, śluby królów Aleksandra i  Zygmunta Augusta. Pożary kilkakrotnie niszczyły Katedrę, którą na nowo  odbudowano. Obecny stan Katedry pochodzi z XVIII w. Podczas renowacji w 1931  roku odkryto zapomniane podziemia katedralne, a w nich trumny ze szczątkami  króla Aleksandra, żon Zygmunta Augusta: Elżbiety i Barbary, puszkę z sercem  Władysława IV. Podczas wojny i okupacji Katedra była otwarta dla wiernych,  dopiero władze sowiecki przekształciły ją na magazyn. W 1950 r. wysadzono  dynamitem posągi świętych oraz krzyż, stojące na szczycie. W 1956 roku Katedrę  zamieniono na galerię obrazów i urządzano w niej koncerty muzyki organowej. W  1988 roku zwrócono ją katolikom. Obecnie Katedra wileńska jest głównym  kościołem Litwy, codziennie odbywają się tu nabożeństwa, głównie po litewsku.  Niestety mury Katedry podziwialiśmy z okien samochodów przejeżdżając przez  Stare Miasto w kierunku Góry Trzykrzyskiej.
  Góra Trzykrzyska wznosi się na  prawym brzegu Wilejki, skąd rozlega się najpiękniejszy widok na miasto. Na  szczycie stoją trzy białe krzyże. Według legendy w XVI wieku umęczono tu  siedmiu franciszkanów. Czterech strącono do Wilejki, trzy krzyże z ciałami  męczenników ustawiono na górze. Dla upamiętnienia ich męczeństwa wileńscy  franciszkanie na początku XVII wieku postawili na Górze trzy drewniane krzyże.  W 1916 roku postawiono krzyże betonowe, które przetrwały dwie wojny światowe  ale nie przetrwały komunizmu. W latach 50 - tych XX wieku, na rozkaz władz  sowieckich zostały wysadzone w powietrze. Część wywieziono, większe fragmenty  zakopano. Dopiero w 1989 roku społeczeństwo Litwy postanowiło odbudować krzyże  jako pomnik ofiar stalinizmu na Litwie. W podstawę nowego pomnika wmurowano ocalały  fragment łacińskiego napisu z przedwojennych krzyży, a obok wyryto trzy daty:  1916 - budowa, 1950 - wysadzenie, 1989 - odbudowa. Odbudowany w ciągu 14 dni  pomnik Trzech Krzyży odsłonięto 14.06.1989 roku. Z góry podziwialiśmy panoramę  miasta tonącego w zieleni oraz pobliskie ujście Wilejki do Wilii.
  Niedaleko Góry Trzykrzyskiej, na  wzgórzu zwanym Antokol odwiedzamy kościół św. Piotra i Pawła. Budowę kościoła  zainicjował wielki hetman litewski Michał Kazimierz Pac. Należał On do rodziny  Paców, która objęła panowanie na Litwie po Radziwiłłach. Hetman Michał Pac nie  doczekał się ukończenia budowy świątyni, zmarł w 1682 roku. Ciekawostką jest  to, że fundator kazał pochować się pod progiem kościoła aby każdy, kto wchodzi,  deptał jego doczesne szczątki. Na tablicy grobowej kazał wyryć napis "Tu  leży grzesznik". W końcu XVII wieku płytę nagrobkową strzaskał piorun,  wmurowano  ją więc w ścianę przy wejściu a trumnę przeniesiono do  podziemi.
  Wchodzimy do środka świątyni,  zdobionej przez włoskich rzeźbiarzy i malarzy, którzy "pod zimnym  niebem litewskim" stworzyli wspaniałe dzieło na wzór bazyliki  watykańskiej, zbudowanej w kształcie krzyża łacińskiego z imponującą kopułą,  nawy boczne podzielono na kaplice. Portal głównego wejścia zdobią kolumny, na  szczycie herb Paców. Pośrodku fasady znajduje się szeroki, dekoracyjny balkon i  duże okno; po bokach stoją dwie figury świętych - Augustyna i Stanisława. Nad  oknem widnieje napis: "Królowo Pokoju, umacniaj nas w pokoju" , jeszcze wyżej - figura Matki Bożej i krzyż. Mury, sklepienie i kopułę pokryto  tysiącami gipsowych rzeźb. Samych postaci jest tu ponad 2 tysiące.  Przedstawiają wydarzenia biblijne, obrazy z życia świętych i historii Wilna. Z  kopuły zwisa kryształowy żyrandol w kształcie łodzi. Na głównym miejscu znajduje  się obraz Franciszka Smuglewicza "Pożegnanie św. Piotra ze św. Pawłem".  Z klasztorem kościół połączony jest krużgankami. Tu w 1987 roku odbywały się  główne uroczystości 600-lecia chrztu Litwy.
  Na południe od centrum Wilna, za  linią kolejową Warszawa - Wilno - Petersburg znajduje się dzielnica Rossa.  Nazwa pochodzi prawdopodobnie od nazwy pogańskiego święta Rossy obchodzonego  właśnie tutaj w wigilię św. Jana. Rossa słynna jest głównie dzięki małemu  cmentarzowi wojskowemu, gdzie w mogile Matki pochowane jest serce Marszałka  Piłsudskiego. Wileński cmentarz jest bardzo malowniczo położony na kilku  stromych wzgórzach. Różnica poziomu między najwyższym a najniższym punktem  wynosi 30 metrów. Jest to najpiękniejszy i najstarszy cmentarz w Wilnie. W 1969  roku uznany za zabytek historyczny. W centralnym miejscu cmentarza, pod płytą z  czarnego granitu, pochowana jest Maria z Billewiczów Piłsudska i serce jej  syna, Marszałka Józefa Piłsudskiego. Pośrodku płyty wyryto krzyż i napis Matka  i serce syna, ponad napisem i poniżej umieszczono cytaty z poematów  Juliusza Słowackiego, ulubionego poety Marszałka, którego prochy Józef  Piłsudski sprowadził z Paryża na Wawel.
  "Ty  wiesz, że dumni nieszczęściem nie mogą
  za innych  śladem iść tą samą drogą".
  "Kto  mogąc wybrać wybrał zamiast domu
  Gniazdo na  skałach orła, niechaj umie
  Spać, gdy  źrenice czerwone od gromu
  I słychać jęk  szatanów w sosen szumie! Tak żyłem. "
  Przy grobie Serca Piłsudskiego na  Rossie stała zawsze warta honorowa. Trzech żołnierzy z ostatniej warty zostało  zastrzelonych przez Rosjan 17.09.1939 roku, gdy nie chcieli złożyć broni. Dziś  ich groby znajdują się na tym samym cmentarzu wojskowym niemal na miejscu  bohaterskiej śmierci. Bliżej bramy leżą żołnierze Armii Krajowej, polegli w  walkach o Wilno w 1944 roku. Na Rossie pochowano wielu wybitnych ludzi. Idąc  ścieżką przy ogrodzeniu widzimy groby profesorów Uniwersytetu Stefana Batorego.  Spoczywają tu prochy brata Marszałka - Adama Piłsudskiego, pod koniec ścieżki  skręcając w prawo pod górkę dochodzimy do miejsca spoczynku pierwszej żony  Marszałka - Marii z Koplewskich Piłsudskiej. Są groby rodzeństwa Piłsudskiego:  siostry Ludwiki Majewskiej i zmarłych w niemowlęctwie Piotrusia i Teonii  Piłsudskich. Na "Górce Litewskiej" pochowany jest Antoni Wiwulski /1877-1919/  - architekt, twórca pomnika Trzech Krzyży w Wilnie; Władysław Syrokomla -  poeta; Joachim Lelewel - historyk. Znajdujemy grób Euzebiusza ojca Juliusza  Słowackiego. Cmentarz jest zniszczony, potrzebuje renowacji. Przy grobie  Marszałka spotykamy miejscowych Polaków, dla których cmentarz na Rossie jest  okazją do spotkań z rodakami a także możliwością zarobienia kilku złotych.  Sprzedawali wydawnictwa o Wilnie w języku polskim. Miejscowa poetka recytowała  własne wiersze o miłości do utraconej Ojczyzny i na chwałę Wielkiego Marszałka.  Za bramą obstąpiła nas gromadka dzieci wileńskich prosząc o złotówki, na wyjazd,  na kolonie do Polski.
  O godzinie 17.00 Wilno, żegna nas  lekkim deszczem. Do granicy z Białorusią pozostało 40 kilometrów. O godzinie  17.50 jesteśmy na przejściu granicznym. Czekamy godzinę, aż nas przepuszczą  Białorusini, mają właśnie zmianę celników - nie spieszą się. Musimy wypisać  deklaracje w języku rosyjskim, co wcale nie jest proste. Wciąż czekamy, celnicy  chodzą tam i z powrotem. A my szukamy toalet, nie trzeba o nie pytać, można  kierować się zapachem - okropność! Mija 20.00 - wciąż czekamy. Wreszcie o  21.15, po zapłaceniu "opłaty ekologicznej" 4 dolary od  samochodu, wjeżdżamy w inną strefę czasową - przestawiamy zegarki o godzinę do  przodu. Białoruski język jest bliższy naszemu i łatwiej odczytujemy nazwy  mijanych miejscowości: Michaliszki, Konstantynów, Biarenki, Postawy, Kuropole.  Zmierzamy do miejscowości Widzy, gdzie pracuje ks. Alfred Piechota. Wyboista,  pokryta szutrem droga prowadzi przez gęste zagajniki. Zaobserwowaliśmy dziwną  prawidłowość. Droga w pobliżu wioski zamienia się w asfaltową, gdy wioska się  kończy - asfalt znika. Tak było w każdej miejscowości. Na odcinkach bez asfaltu  wzbijały się w górę niesamowite tumany kurzu, najbardziej poszkodowany był  jadący na końcu samochód Jurka. Do celu dobijamy głęboką nocą. Minęła północ,  gdy zajechaliśmy pod plebanię w Widzach. W oknach zapalają się światła, czekają  na nas. Na wakacjach u księdza jest jego Mama i siostra, które z gospodynią  księdza, panią Michaliną zapraszają do stołu. Z Trzcianki do Widzy pokonaliśmy  975 kilometrów. Zmęczeni i zgłodniali zasiadamy za długim stołem, który zajmuje  większą część izby, a na nim: czerwony barszcz, gołąbki, razowy chleb, arbuzy.  Rzucamy się na te pyszności. Pierwsze wrażenia i pozdrowienia z Kraju musimy  skracać, bo czeka nas jeszcze droga na nocleg do pobliskiej miejscowości  Dalekie. To niewielka wioska odległa od Widz kilkanaście kilometrów, jedna z  parafii, w której posługę duszpasterską pełni ksiądz Alfred. Obok kościoła  znajduje się niezamieszkała plebania. Wyremontowany strych przygotowany jest na  przyjmowanie grup pielgrzymkowych. Część z nas lokuje się na tym olbrzymim  strychu, deski nagrzane słońcem pachną świeżością. Z dużego stosu materaców  każdy bierze sobie jeden i robi posłanie. Niestety, na kamienny sen nie ma co  liczyć - koleżanki z chwilą przyłożenia głowy do poduszki - zaczynają "koncertować".
  III dzień  15.07.2001 r. (niedziela)
  Dalekie –  Dryświaty – Pelikany – Opsa - Dalekie
  Miejsce, w którym nocowaliśmy,  dopiero rano możemy obejrzeć. W pomieszczeniach plebanii proste drewniane  sprzęty, drewniana boazeria, kuchnia dobrze wyposażona z aneksem jadalnym. Za  kuchnią duża łazienka z prysznicem, toaleta i trzy pokoje. W przedpokoju, na  honorowym miejscu wiszą portrety miejscowych biskupów, a pod nimi regał pełen  starych polskich książek z XIX i początków XX wieku. Z korytarza, na strych ze skośnym  dachem prowadzą drewniane schody. Plebania mieści się w niskim parterowym domu  z drewnianym gankiem - miejscem naszych wieczornych spotkań i rozmów z  miejscowymi ludźmi. Od nich dowiadujemy się, że Dalekie to kołchoz około 120  domów. Jest tu szpital, szkoła, urząd. Renta po 20 latach ręcznego dojenia krów  wynosi 64 tysiące rubli, 1 kilogram chleba kosztuje 290,00 rubli. (1 $  =  1 400 rubli). Od lat 90-tych każdy może mieć na własność 1 ha pola (przedtem  tylko 0,6 ha).
  Dyżur w kuchni rozpoczyna się wesoło,  rozmawiając budzimy śpiących w przylegającym do kuchni pokoju Mariana i Edwina.  Delikatnie mówiąc panowie są niezadowoleni. Dopiero śniadanie łagodzi nastroje.  Dziś niedziela i we wszystkich okolicznych parafiach odbywają się uroczyste  Msze św. O godzinie 9.00 Jurek i Józef Pobiarżynowie z ks. Alfredem udali się  do pobliskiej miejscowości Zamosje, by służyć do Mszy św. Wrócili o 11.00 i  razem z Edwinem służą do Mszy św. odprawianej w kościółku obok naszej plebanii.  Na obiad zaproszeni jesteśmy do Widzy, ale najpierw o 13.00 Msza św. z procesją  wokół miejscowego kościoła. Kołchozowa władza zamieniła kościółek na salę  gimnastyczną, obecnie ks. Alfred remontuje go. Wewnątrz stoją rusztowania,  parafianie siedzą na krzesłach przyniesionych z domu. Podziwiamy ks. Alfreda,  który tak dobrze sobie radzi z problemami parafii, a z opowiadań Mamy księdza  wiemy, jak trudne były początki. Wiele dokonał, zyskał autorytet i sympatię  miejscowych ludzi - możemy się o tym przekonać zwiedzając miejsca, po których  nas obwozi. Po Mszy św. jedziemy na pyszny obiad. Pani Michalina serwuje  kapuśniak, ogórkową, ziemniaki, kotlety mielone, gołąbki, jajka na sałacie i  mizerię. Na deser 2 torty, które Mama księdza otrzymała na powitanie od  parafian. I tym razem brakuje umiaru w jedzeniu. Popołudnie spędzamy nad  jeziorem Dryświackim na granicy białorusko-litewskiej. Większa część jeziora  leży po stronie litewskiej. Stąd niedaleko też do granicy z Łotwą. Na drugim  brzegu, po stronie litewskiej, widać elektrownię atomową. Obecnie czynne są dwa  bloki (miało być 6), trzeciego nie dokończono z powodu katastrofy w Czarnobylu.  Pracuje tam około 5 tysięcy osób. Przy elektrowni woda w jeziorze jest ciepła,  zimą nie zamarza. Po "naszej" stronie trawiasta plaża i długi, płytki  brzeg jeziora, pozwalały na wspaniały wypoczynek. Okoliczny teren porośnięty  lasem. Można pluskać się do woli. Pani Michalina przygotowała różne smakołyki.  Napiekła serowych paluszków - palce lizać! Zabrała na plażę arbuzy i wiadro  jagód, które uzbierali dla nas ludzie z kołchozu. Mamy również wędzone węgorze,  które przywiózł ks. Zenon Szcząchor. Przyjechał na plażę starym motorem "Ural"  z przyczepą, a w niej nasz Jurek Pobiarżyn, który swój samochód zostawił w  Dryświatach u ks. Zenona. Motor wzbudził wielką sensację, niektórzy robili  sobie na nim zdjęcia.
  O godzinie 19.00 jedziemy do ks.  Zenona. Jego kościółek, jak wszystkie na Białorusi ma smutną historię. Za  czasów władzy radzieckiej został zdewastowany, nie było posadzki i górnych  części ścian, w środku rosły drzewa. Dzisiaj kościół w Dryświatach jest  odbudowany, kryty blachą pomalowaną na niebiesko. Na środku, przy ołtarzu -  figurka Matki Boskiej Saletyńskiej, przy której dziękowaliśmy za opiekę i obecność  księży Saletynów na Białorusi. Ks. Zenon zaprosił nas do swojego  "podziemnego klubu", w którym spotyka się z młodzieżą. Była to  ziemianka wykopana w pobliskim pagórku. Wewnątrz drewniany stół, ławki i  dekoracja jeszcze od sylwestra. Plebania ks. Zenona to niski, drewniany domek  nad samym brzegiem Dryświackiego jeziora. Jedynym towarzyszem księdza jest  wielki owczarek, bardzo przyjaźnie do nas nastawiony.
  W powrotnej drodze ks. Alfred  pokazał mam okoliczne kościółki zwrócone katolikom, opowiadał o sytuacji  tutejszych katolików, o ich walce o przetrwanie i zachowanie wiary. W kościele  w Pelikanach, do którego zajeżdżamy, hodowano kiedyś świnie, był w nim również  magazyn zboża i nawozów sztucznych. Ksiądz przyjeżdża tu tylko na Mszę św.  Proboszcz tej parafii rozstrzelany w 1942 r. został zaliczony do grona 108  białoruskich błogosławionych. W miejscowości Opsa na kościele z czerwonej  cegły, blaszaną dachówkę układali Polacy. Kościół otoczony pięknie utrzymaną  zielenią, trawnik przystrzyżony, posadzono ozdobne krzewy, kwiaty, za kościołem  jest nawet oczko wodne. Oglądamy pęknięty dzwon z 1888 roku. W drodze powrotnej  trochę błądzimy, bo umknął nam ks. Proboszcz a za nim Edwin. Ostatecznie  wszyscy spotykamy się pod pomnikiem wszechobecnego Lenina. Wszędzie, gdzie się  ruszymy, widoczne są pomniki komunizmu, tylko obecność polskich księży na  Białorusi daje ludziom wiarę i nadzieję na lepsze jutro.
  IV dzień 16.  07. 2001 r. (poniedziałek)
  Widzy –  Dryświaty - Widzy
  O godzinie 5.00 Jurek Pobiarżyn z  ojcem jadą do pobliskiego Brasławia, miasta rodzinnego pana Józefa Pobiarżyna,  wprawdzie on sam urodził się w Argentynie, ale z tej miejscowości wywodzą się  jego przodkowie.
  Dyżur w kuchni przebiega we  względnej ciszy, do godziny 8.00 nie wolno głośno rozmawiać, bo za ścianą śpią  panowie. Do kuchni przychodzi organista, przynosi świeżą wodę ze studni,  ziemniaki, szczypiorek, koper i miód z własnej pasieki. Chwilę potem zjawia się  jedna z mieszkanek kołchozu, skromniutka kobiecina, która na wieść o tym, że na  plebanii są Polacy przyniosła trochę ryb. Rozczuliła nas do łez, podarowała to  co miała. Na każdym kroku spotykamy się z gościnnością tutejszych ludzi. Rybami  zajął się Edwin z Marianem.
  Poprosiliśmy kobiecinkę do stolika i  poczęstowaliśmy herbatą i ciastkami. Nawiązała się rozmowa o warunkach życia na  Białorusi. Ona jest Polką urodzoną na tych terenach jeszcze w wolnej Polsce  przed II wojną światową. Do czasu przejścia na emeryturę pracowała w miejscowym  kołchozie przez ponad 40 lat dojąc krowy. Krótko mówiąc była dojarką, która  czynność tę wykonywała cały czas ręcznie. Stąd też te powykręcane palce. Jej  dzisiejsza emerytura jest większa od miesięcznego zarobku jej syna, który  pracuje aktualnie w tymże kołchozie. Syn za miesięczną pensję nie jest w stanie  zakupić jednej pary męskich butów zimowych. Widać jak te relacje są „kopnięte”.  Syn, pewno żeby przeżyć, musi coś sobie z kołchozu dobrać. Poza tym dla wielu  ludzi i tak podstawą wyżywienia rodziny są przyzagrodowe działki (większe od  naszych 3 arowych działek ogródków działkowych), na których nie tylko się sieje  i uprawia warzywa, ale także hoduje się świnie, krowy i drób. Szczęśliwy jest  układ, gdy wyjeżdżające do miast dorosłe dzieci mają takie zaplecze  zaopatrzeniowe na rodzinnej wsi.
  Na przykładzie tej kobiety, ale  także na przykładzie gosposi ks. Alfreda, widać jak wszyscy starsi ludzie  popierają Łukaszenkę, bo straszy się ich, że jak przyjdzie ktoś inny i zacznie  wprowadzać reformy, to na pewno starszym ludziom zabierze te „wysokie”  emerytury. Tym bardziej, że w miejscowej telewizji nagminnie pokazywane obrazy  z Polski, która zmieniła system polityczny, przedstawiają grzebiących po  śmietnikach ludzi. Przy tym propagandowy komentarz, że to jest obraz kraju, w  którym zachciało się demokracji.
  Gdy tak rozmawiamy o pustych półkach  w sklepach, niskich zarobkach i trudnych warunkach życia, jedna z naszych osób  nie mogąc tego zrozumieć rzuciła pytanie „To jak wy możecie tak żyć”. Na to  padła ze strony tej starszej schorowanej kobiety odpowiedź w języku polsko-rosyjskim:  „No cóż, jest dobrze. Wojny nie ma, jest chleb…” Polską straszy się dzisiaj, a  przez dziesiątki lat zagrożeniem zewnętrznym i wojną.
  O godzinie 11.00 na kawę przyjechał  ksiądz Zbigniew Wal, który nocował u ks. Alfreda. Ks. Alfred dzisiaj postanowił  pokazać nam kaplicę, z której jest bardzo dumny. Niewielką kaplicę zbudowano w  1835 roku z polnych kamieni. Obok kaplicy zobaczyliśmy stary, zarośnięty  cmentarz. Prawie natychmiast zjawili się miejscowi ludzie, około 11 osób:  trzech starszych mężczyzn, dziewczynka i kilka kobiet. Ksiądz Alfred opowiadał,  że gdy zobaczył pierwszy raz tę kapliczkę, były tylko mury, bez dachu, w środku  rosły 40-letnie brzozy. Postanowił ją wyremontować, wyszukał w polu 2-tonowy  głaz, który 12 mężczyzn wniosło do kapliczki na własnych rękach. Ks. Zbigniew  odprawił Mszę św. Na pożegnanie podarowaliśmy miejscowym parafianom ks.  Alfreda: kasety magnetofonowe, obrazki, widokówki, ciastka, znalazła się także  mała laleczka dla dziewczynki. Jesteśmy bardzo wzruszeni żegnając się z  miejscowymi. Robimy pamiątkowe zdjęcia. Zadumani nad losem tych ludzi, jedziemy  na obiad do księdza Alfreda, jak zwykle pyszny, przygotowany przez panią  Michalinę i Mamę księdza. Zajadamy się chłodnikiem litewskim. Do ziemniaków  mamy ryby: lin, okoń, płoć, szczupak, dzikie karpie, jest też kiełbasa i  ogórki. Na deser tort oraz cerkiewne czerwone, półsłodkie wino gronowe - w  przyzwoitych ilościach oczywiście. Po obiedzie czekała nas bania - miejscowa  łaźnia - kolejna duma księdza Alfreda. Zbudowana na podwórzu, obok plebanii. Na  drewnianym stryszku suszyły się brzozowe gałązki, służące do smagania po  rozgrzanym ciele - doskonały masaż. Męska część pielgrzymki korzystała  gościnnie z bani u księdza Zenona w Dryświatach, gdzie po kilka razy rozgrzani  biegali ochładzać się prosto do jeziora (wiadomość z ich ustnego przekazu). Gdy  mężczyźni przyjechali do tej bani, to właściciel obok przygotowywał grilla. Po  rozebraniu się do spodenek Edwin, Jurek i Józek usiedli bohatersko na górnej  półce, mimo że Ksiądz przestrzegał, że będzie gorąco. Ledwo polał wodą  rozgrzane kamienie, zaraz siedzący na górnych półkach pospadali na dół. Po  prawie 10 minutach padła komenda, że wszyscy biegną do wody w jeziorze. Kilka  minut w jeziorze i ponownie do bani. I tak kilka razy. W międzyczasie chętni  kładli się na brzuchu na ławce w bani, a ks. Alfred okładał wiązką gałązek  brzozowych. Trudno było wytrzymać. Ale gdy doszło biczowanie gałązkami jałowca  i pokrzywami, to tylko Edwin poddał się w pełni tym zabiegom. Na koniec, gdy  już wszyscy mieli dosyć tej „ruskiej” kuracji i dostali wilczych apetytów  zaproszono wszystkich do stołu ustawionego w przedsionku bani, na którym  ustawiona była misa z kurczakami z grilla, czarny chleb i zimne miejscowe piwo.  Podobno wszystko wmłócili. Gdy mężczyźni wrócili z Dryświatów, wszyscy oglądali  czerwone plecy Edwina, które posmakowały brzozę, jałowiec i pokrzywy. Mimo  takich „zabiegów”, żadne bąble się nie pojawiły.
  Banię w Widzach, z której korzystają  kobiety, obsługuje pani Michalina. Wchodzimy dwójkami, reszta pań czeka na  podwórzu racząc się jagodami ze śmietaną. Kobiety są skromniejsze, nie  wybiegają mokre z rozgrzanej bani na podwórko, a utratę wody z organizmu  uzupełniają arbuzem. Czas oczekiwania na wejście do bani upływa na miłej  pogawędce. Mama Księdza to miła osoba. Bardzo nam tu dobrze. Lucyna idzie w  ostatniej dwójce z Biną, kiedy temperatura w bani nieco spadła. Boją się  duszności, ale fachowy instruktaż pani Michaliny robi swoje, czują się  wspaniale.
  Pod wieczór nadszedł czas  pożegnania. Było nam u księdza Alfreda "jak w niebie". Ostatnie  chwile w Widzach poświęciliśmy na spotkanie z panią Jadwigą Wieliczko, która  opiekuje się grobem Tomasza Wawrzeckiego, ostatniego Naczelnika powstania z  1794 roku pochowanego w Widzach przy wileńskiej drodze. Tomasz Wawrzecki  urodził się w 1753 roku, był posłem Ziemi Wileńskiej na Sejm Czteroletni, gdzie  zasłynął jako gorliwy mówca i patriota. Walczył jako dowódca w powstaniu, po  klęsce pod Maciejowicami i uwięzieniu Tadeusza Kościuszki ogłoszono go  Naczelnikiem. Został wzięty do niewoli, na śledztwie przed Katarzyną II śmiało  mówił jej w oczy o zbrodniach i rabunkach popełnianych przez kozaków na polskiej  szlachcie. Po śmierci carycy został zwolniony i powrócił do Widz. Zorganizował  na Ziemi Widzkiej i w okolicznych miasteczkach rodzaj milicji obywatelskiej  chroniącej powiat brasławski przed rabunkami i mordami, które były częstym  zjawiskiem na Litwie i Rusi. Zmarł w 1816 roku. We wrześniu 1939 roku, gdy  bolszewicy napadli na Polskę, zniszczyli skromny nagrobek Tomasza Wawrzeckiego.  Dzięki patriotycznej postawie Jadwigi Wieliczko i jej rodziny udało się  uratować żelazny krzyż, który został przeniesiony na cmentarz i zakopany pod  lipą. W 1998 roku odbyła się uroczystość poświęcenia mogiły i krzyża, który  wrócił na nagrobek. Na płycie nagrobkowej widnieje napis:
  TOMASZ  WAWRZECKI 1753 – 1816
  OSTATNI  NACZELNIK
  POWSTANIA  1794 R
  Dziękujemy pani Jadwidze za opiekę  nad grobem polskiego bohatera, Edwin obdarował ją pamiątkami z Trzcianki, z  naszej Biblioteki. Na nocleg wracamy zadumani nad losem wielu milionów Polaków,  którzy walczyli i ginęli za Ojczyznę. Pożegnawszy gościnną plebanię w Widzach  wyruszamy na ostatni nocleg. Pełen wrażeń dzień kończymy o 21.00 na ganku  plebanii śpiewem i modlitwą. Sprzątamy i pakujemy się. Śpimy bezpiecznie, bo  przy drzwiach wejściowych, na korytarzu, swoje posłanie rozłożył ksiądz  Proboszcz Zbigniew Wal niczym "Strażnik Texasu". Na strychu  "koncert świerszczy" bez zmian, nawet gwizdanie już nie pomaga.
  V dzień 17  lipca 2001 r. (wtorek)
  Widze –  Witebsk –Katyń - Witebsk
  Funkcję budzika nadal pełni czujna  Janka, o 2.30 pobudka. Wyjazd 3.40. Plebania jak na razie zostaje bez gospodarza,  ale wkrótce ma tu zawitać ksiądz Józef Błażej, który był katechetą w Szkole  Podstawowej nr 3 w Trzciance. Jedziemy do Witebska na stację benzynową, by  zaopatrzyć się w benzynę bezołowiową, ale potrzebny jest także gaz. Pomoc w  znalezieniu, jedynej w tym 400-tys. mieście stacji z gazem, oferuje naszym  panom napotkany Białorusin. Pojechali Edwin z Józkiem i Marianem. Długo nie  wracali, martwiliśmy się, że porwała ich mafia. Okazało się jednak, że stacja  była na wylocie z drugiej strony miasta. Po zatankowaniu dwóch samochodów  propanem - jak później opowiadali - ich przewodnik wysiadł w środku miasta, a  oni musieli jechać dalej sami. Gdy wjechali w jedną z głównych ulic, na  rozwidleniu, chcąc zapytać o drogę, zatrzymali się przed milicjantem. Nie  zauważyli znaku zakazu zatrzymywania się i stanęli 3 m przed znakiem. Milicjant  żądał mandatu w wysokości 12.500 rubli. Po dłuższych pertraktacjach,  komplementach, próbie przekupstwa kasetą magnetofonową i zbijaniu ceny -  zapłacili 5 tys. rubli. Milicjant podszedł do samochodu Mariana i też zażądał  12.500 rubli. Znowu te same zabiegi, ale milicjant zobaczył w kieszeni Edwina  długopis, spytał, czy to dobry, polski długopis. Po uroczystym wręczeniu  "suweniru", bez drugiego mandatu, puścił ich wolno. Ale jak pech to  pech, Marian po drodze wpadł prawym kołem w dziurę, których w asfalcie jest bez  liku. Kiedy wrócili, wszyscy odetchnęli z ulgą, że to nie mafia ich porwała.  Wykrzywioną felgę wyprostowano dużym młotkiem pożyczonym od kierowcy  białoruskiego tira.
  Obieramy kierunek na Smoleńsk. O  godzinie 10.40 docieramy do przejścia granicznego z Rosją. Białorusini żądają  20 $ od samochodu. Nabierający coraz większej wprawy, w tego typu negocjacjach,  nasi kierowcy osiągają taryfę 40 $ w obie strony, bez pokwitowania za wszystkie  cztery samochody. Układ ten zobowiązuje nas do powrotu ale tym samym przejściem  granicznym, co niestety wydłuża trasę o 90 km. Po wjechaniu w strefę rosyjskich  celników dopada nas tym razem rosyjska korupcja. Rosyjscy celnicy oświadczyli,  że do wyboru mamy dwie taryfy: oficjalna 400 $ za wszystkie samochody, lub  nieoficjalna 20 $ . Oczywiście wybrana zostaje opcja druga. Przy wjeździe do  Rosji wypełniamy deklaracje. Rosjanie interesują się tylko kierowcami i ich  samochodami, pasażerowie ich nie obchodzą. Ale pojawia się problem - samochód  Księdza Proboszcza jest zarejestrowany na parafię a nie imiennie. Rosjanie tego  nie rozumieją, ale od czego umiejętność negocjacji Edwina i Księdza Proboszcza  - naczelnik przejścia granicznego nie robi problemu, stanowi wyjątek w tej  korupcyjnej machinie. Na granicy zeszło nam około godziny, do Katynia docieramy  około 12.45.
  Katyń - miejscowość leżąca 20  kilometrów na zachód od Smoleńska nad Dnieprem, dla Polaków to symbol  komunistycznej zbrodni na oficerach polskich. Przez pięćdziesiąt lat rodziny  ofiar czekały na oficjalne wyjaśnienie, kto był katem ich bliskich, gdzie leżą  szczątki i czy zbrodniarze poniosą karę. Podjeżdżamy samochodami na parking  przed bramą wejściową na cmentarz. Nie sposób opisać słowami uczuć, które nas  ogarniają. Chodzimy po leśnych ścieżkach. Nad nami słońce, cisza i lekki szum  drzew - niemych świadków tej strasznej zbrodni. Idziemy alejką wzdłuż  umieszczonych na nasypie tabliczek upamiętniających zidentyfikowane ofiary -  czytamy: nazwisko, zawód - oficer WP, profesor uniwersytetu, lekarz, adwokat,  artysta, architekt, policjant, nauczyciel, duchowny - jednym słowem kwiat  polskiej inteligencji. Docieramy do dołów, z których ekshumowano zwłoki. Przy  zwłokach znajdowano różne drobne przedmioty, listy, fotografie itp. mogące być  materiałem pomocniczym do identyfikacji nawet kilkadziesiąt lat po tragedii.  Wszystko to umieszczono w pobliskim muzeum. Dokumenty osobiste i inne  przedmioty pozwalające ustalić tożsamość pomordowanych oficerów wykazały niezbicie,  że w zbiorowych mogiłach w 8 warstwach spoczywali jeńcy osadzeni przez NKWD w  obozie w Kozielsku. Doły śmierci przykryto metalowymi pokrywami, na środku, na  zielonej trawie krzyż z tego samego metalu, na nim świeże kwiaty. Msza św.  odprawiana jest przy ołtarzu wkomponowanym w otoczenie. Naszym modlitwom z tego  szczególnego miejsca przysłuchują się zwiedzający cmentarz Rosjanie. Po Mszy  św. idziemy do wyjścia, trzeba zmienić pilnujących samochody: Jurka i Mariana.  Jurek zakołysał dzwonem zawieszonym, między dwoma skrzydłami ołtarza, rozległ  się dźwięk - 12 uderzeń. Piękny dźwięk niesie się po lesie, niesamowite uczucie  - to pielgrzymi z Trzcianki składają hołd pomordowanym. Przy wyjściu znajduje  się izba pamięci i makieta cmentarza. Napisy tylko w języku rosyjskim.  Wpisujemy do księgi pamiątkowej cytat pochodzący z izby pamięci:
  "Kto  mógł przeżyć, ten powinien mieć siłę, aby pamiętać"
  Grupa 19  pielgrzymów z Księdzem Proboszczem Zbigniewem Walem z Trzcianki. 17.07.2001 r.
  Pełni zadumy opuszczamy to miejsce.  W uszach dźwięczały nam słowa pieśni napisanej przez uczennicę krakowskiego  liceum na ogólnopolski konkurs dotyczący wydarzeń katyńskich.
  "Katyń - Golgota Wschodu" 
  Płonie niebo  nad Katyniem
  W ludzkim oku  skrzy się łza
  bo zgładzonym  świat jest winien
  całą prawdę,  którą zna
  Na obczyźnie  wśród przemocy
  I rozpaczy,  gniewu, zła
  Pod osłoną  czarnej nocy
  Słychać jak  karabin gra 
  Do rytmu mu  wtórują drzewa
  Wiatr  rozszalały do tańca wieje
  ale już  żołnierz polski nie śpiewa
  i tylko  słychać jak śmierć się śmieje
  Księżyc  migocze ponad chmurami
  Ptaki  zamilkły, poszły już spać,
  Ale sowieci z  karabinami,
  Chcieliby  tylko grać i grać.
  Ciemną nocą  strzał za strzałem
  padał jak  kamienny cios.
  Przykrywali  ciała ciałem,
  przytłumiali  krwawy głos
  Posadzili  wielkie drzewa
  aby strzegły  rowów zła
  Lecz do  dzisiaj ziemia śpiewa
  i karabin  cicho gra.
  Granicę rosyjsko-białoruską  przejeżdżamy o godzinie 15.00 w ciągu 3 minut. Po białoruskiej stronie stajemy  przy sklepie, gdzie można kupić coś do picia. Sam sklep zaopatrzeniem przypominał  czasy lat 80-tych w Polsce. W ladzie - lodówce jeden śledź i płat wędzonego  łososia. Na wieszaku trzy fartuchy, pod oknem na stoliku miska, widły i sierp.  Zachowujemy się dość głośno. Jurek robi zdjęcie.
  Po ominięciu obwodnicą Witebska na  12 kilometrze Jurek ma awarię samochodu, pękają paski klinowe. Janka ofiarowała  swoje rajstopy, by usunąć awarię, ale to nie pomogło.
  Edwin z ks. Zbigniewem cofnęli się  kilka kilometrów, gdzie minęliśmy przydrożny parking z grillem. Na parkingu tym  przy stoliku siedziało dwóch mężczyzn z widocznymi u pasa komórkami. Sam fakt,  że kogoś stać było na konsumpcję grilla na parkingu już świadczył o zasobności  tych ludzi. Widoczne przy pasie telefony komórkowe już całkowicie upewniały o  wysokiej pozycji społecznej, no i – jak należy się domyślać – znacznych  możliwościach tych gentelmenów. Edwin zagaił ich tłumacząc, że jeden z naszych  samochodów ma awarię i szukamy jakieś pomocy drogowej. Na te słowa jeden z tych  panów przerwał konsumpcję i zadzwonił do kogoś informując go o naszym  problemie. Następnie kazał nam wszystkim przyjechał na ten parking, schorować  również uszkodzony samochód i czekać, bo za pól godziny ktoś tu do nas  przyjedzie.
  Zrobiliśmy tak jak nam powiedział i  czekaliśmy na przyjazd umówionego człowieka. Czekając na przyjazd mechanika  zamawiamy szaszłyki. Są tak twarde, że zastanawiamy się, z czego zrobione. I tu  spotykamy Polaków, kierowca polskiego tira radzi nam aby nie nocować przy  drodze. Wkrótce przyjechał samochodem zagranicznej marki gość o śniadej cerze,  ciemnych włosach, bez koszuli, ale ze złotym łańcuchem na szyi i z  pierścieniami na palcach. Wołodia miał na imię, ale z wyglądu wszyscy orzekli,  że to Gruzin.
  Okazało się, że awaria jest  poważniejsza. Cofamy się kilkanaście kilometrów do Witebska ciągnąc na holu  Jurka samochód. Już jest późny wieczór. Ten Gruzin obwieszony złotem jest  właścicielem warsztatu, handlował częściami samochodowymi i o dziwo znał ludzi  z Kuźnicy Czarnkowskiej (Mirka i jego warsztat samochodowy). Znał także Trzciankę  oraz wiele innych miejsc w Polsce. Na podwórku warsztatu ułożone były duże  ilości różnych fragmentów karoserii samochodów, którymi Wołodia handlował. Po  chwili przywieziono umorusanego mechanika, który w ręku trzymał duży pojemnik z  narzędziami. Mechanik ten, z uwagi na ciepłą porę roku był ubrany tylko w  krótkie spodenki. Widocznie zerwano go z innej roboty. Jak się okazało, tylko z  krótką przerwą, ten mechanik pracował przez całą noc oraz przez kolejny prawie  cały dzień aż do końca przeprowadził remont kapitalny silnika. Jak na warunki  białoruskie, byliśmy świadkami sprawnie działającego interesu. Jak nam  powiedzieli nasi znajomi tubylcy, szczęśliwie trafiliśmy na sprawnie działającą  mafię. Gdybyśmy pojechali do normalnego warsztatu, to nie dobę, ale miesiąc  byłby za krótki. A jakość wykonywanej usługi nie gwarantowałby pewnej dalszej jazdy.
  Ten "gość" miał również  miejscowe szerokie kontakty. Pokazał, gdzie w Witebsku mieszka ksiądz Andrzej  Bonczar MS, przyjaciel księdza Proboszcza i o 22.00 popilotował nas ze swego  warsztatu do parafii Matki Bożej Saletyńskiej w Witebsku. W niebieskim  "blaszaku", nie oddanej do użytku hali sportowej, której budowa padła  w trakcie realizacji w związku z wprowadzoną przez Gorbaczowa pierestrojką,  budowany jest kościół. Gotowa była tylko kaplica i mieszkanie dla księdza. Nie  ma wody, więc biorą nas księża do swoich mieszkań wynajmowanych w blokach.  Księża żyją w trudnych warunkach, trudna jest ich praca. Po powrocie do "blaszaka"  samochody wprowadzamy do środka, kierowcy śpią w samochodach, reszta pokotem  kładzie się na podłodze w kaplicy, a nad nami czuwa Matka Boża z Witebska.
  VI dzień 18  lipca 2001 r. (środa)
  Witebsk - Raków
  Rano ksiądz Proboszcz z księdzem  Andrzejem, księdzem Robertem, Edwin, Jurek i Józek pojechali do warsztatu na  ulicę Gagarina sprawdzić, co z samochodem. Jurek z ojcem zostają w warsztacie,  aby pomóc przy naprawie, Edwin z Marianem i Józkiem Rzepeckim jadą szukać  stacji z gazem. Kiedy w końcu udało im się trafić, tam gdzie byli wczoraj,  musieli czekać 50 minut - była przerwa obiadowa. Pozostali pielgrzymi  odpoczywają, opalając się na trawnikach, bo "blaszak" stał na dużym  placu, pośrodku wielkiego osiedla. Inni idą do pobliskich sklepów sprawdzić, co  można w nich kupić. Kilka osób wybrało się z księdzem Robertem pod pomnik  zwycięstwa - potężny monument z wiecznie płonącym zniczem. O 14.30  uczestniczymy we Mszy św. w kaplicy. Po Mszy św. ks. Andrzej odprawił nowennę  do Matki Bożej Saletyńskiej, po polsku. Parafianie pięknie śpiewali również po  polsku.
  Perypetie z samochodem Jurka  spowodowały opóźnienie w naszym planie pielgrzymki - nocleg w Witebsku nie był  planowany. Edwin kontaktuje się z panią Marią Leszczyńską w Rakowie, powiadamia  też o opóźnieniu panią Jadwigę z Nowogródka. Wreszcie późnym popołudniem  samochód zostaje naprawiony. Remont kosztował 157 $. Pan Wołodia oderwał  kawałek tektury ze stojącego na podłodze kartonu, wypisał na nim ołówkiem składowe  kosztów tego remontu i ten „rachunek” wręczył Jurkowi.
  Gorące podziękowania, pamiątkowe  zdjęcia i żegnamy gościnny Witebsk.
  W księdze pamiątkowej kościoła Matki  Bożej Saletyńskiej zostają słowa:
  „Awaria  samochodu na trasie Katyń - Raków umożliwiła nam niezapowiedziane przybycie do  tej parafii. Dziękujemy za serdeczne przyjęcie, wspólną modlitwę, poświęcony  czas i serce. Będziemy pamiętać w naszych modlitwach i powierzać opiece Matki  Bożej Saletyńskiej tę młodą placówkę duszpasterską".
  Po drodze jeszcze ostatnie  spojrzenie na Witebsk. Miasto pięknie położone, nad Dźwiną. Było kiedyś ważnym  ośrodkiem handlowym na szlaku z Bałtyku do Konstantynopola nad Morzem Czarnym.  Od 1569 roku Witebsk należał do Polski, I rozbiór włączył go do Rosji. Obecnie  to ważny węzeł kolejowy i jeden z największych ośrodków gospodarczych  Białorusi. W Witebsku jest klasztor bazylianów z 1690 roku, ratusz z 1775 roku  oraz pałac gubernatora, w którym w 1812 roku mieszkał Napoleon, w czasie wojny  z Rosją. Przygody nas nie opuszczają. Na trasie do Rakowa jedziemy szeroką  4-pasmową autostradą, mijamy znaki informujące o robotach drogowych, kierujące  nas na boczne pasmo drogi. My pojechaliśmy za białoruskimi tirami prosto.  Kilkadziesiąt metrów dalej zatrzymują nas milicjanci i każą płacić mandat po  3750 rubli od samochodu - za jazdę pod prąd. Sprawa wygląda bardzo podejrzanie,  nie pomogły tłumaczenia - płacimy wszyscy.
  Jedziemy nocą cały czas na wschód.  Od północy i południa zbliżają się do nas dwie burze, zaczyna padać deszcz,  groźnie to wygląda. Na szczęście udaje nam się uciec. O północy przejeżdżamy  przez Mińsk, komórki nie działają, nie można skontaktować się z Rakowem, do  którego docieramy o godzinie 100. Na szczęście Ela Żydowicz wiedziała, gdzie  mieszka pani Maria Leszczyńska. Dom pani Marii znajdował się naprzeciwko dworca  autobusowego. Wszyscy już spali, ale bardzo się ucieszyli z naszego przyjazdu.  Pani Maria kieruje nas na nocleg do ośrodka młodzieży, gdzie akurat była zmiana  turnusu i były wolne pokoje. Jeszcze tej nocy Edwin z Józkiem Rzepeckim odwozi  Elę Żydowicz do wsi Buzuny, do rodziny, skąd odebrali ją następnego dnia.  Warunki noclegowe są dobre, więc zmęczeni kładziemy się spać.
  VII dzień 19  lipca 2001 r. (czwartek)
  Raków
  Rano prysznic, śniadanie, płacimy za nocleg 30 $. Trzy  samochody jadą na zwiedzanie Rakowa. Miasteczko pięknie położone, na północnym  skraju Puszczy Nalibockiej, 30 kilometrów od Mińska, w pobliżu płynie Isłocz.  Początki Rakowa to rok 1465. Władali nim kolejno rody: Kieżgajłów, Zawiszów,  Sanguszków. Na przełomie XVII i XVIII w. do Rakowa sprowadzono Dominikanów i  Bazylianów. Po II rozbiorze Polski, w 1793 r. caryca Katarzyna II podarowała  Raków generałowi wojsk rosyjskich, a ten w 1804 r. sprzedał go rodzinie  Zdziechowskich, która rozsławiła Raków w świecie. Marian Zdziechowski /  1861-1938/ profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego i Wileńskiego korespondował z  Lwem Tołstojem, zapraszał do Rakowa sławnych ludzi m.in. Elizę Orzeszkową z  Grodna. Do 1939 roku Raków był osadą nadgraniczną w II Rzeczypospolitej. Ze  względu na położenie i walory klimatyczne Raków odwiedzało wielu sławnych  Polaków, Przyjeżdżał tu mieszkający w Mińsku Stanisław Moniuszko. Ślady ich do  dziś można spotkać w miejscowym muzeum.
  Czekała już na nas pani Leszczyńska  i pan Mikucki. O godzinie 12.00 Msza św. z mieszkańcami w miejscowym kościele.  Historię Kościoła, który był zamknięty do 1970 roku opowiedział nam pan  Mikucki. Po Mszy św. mieszkańcy obdarowani zostali obrazkami i kasetami  magnetofonowymi. Zwiedzamy cmentarz prawosławny. Jest tu też i żydowski ale  obecnie zamknięty i remontowany. Jak opowiadał pan Mikucki, przed wojną w  Rakowie mieszkało dużo Żydów, czynnych było 5 bożnic, które zniszczyli Niemcy.  Później w latach 70-tych złodzieje zdewastowali żydowski cmentarz, wywieźli  płyty kamienne. Obecnie w Rakowie nie ma Żydów a miejscowa ludność nie bardzo  wie, kto odbudowuje żydowski cmentarz. Zwiedzaliśmy też cerkiew prawosławną. Na  obrzeżach Rakowa płynie źródełko słynące z krystalicznie czystej wody i tu  zajrzeliśmy również. O godzinie 1400 zwiedziliśmy prywatne muzeum Rakowa.  Opiekunem był Białorusin Wiaczasłaj Ragojsza, który napisał książkę o Rakowie i  okolicach "Tam, gdzie błyszczy Isłocz". Książkę z dedykacją autora  otrzymaliśmy dla Biblioteki Parafialnej i dla Trzcianeckiego Muzeum, bo okazało  się, że pan Wiaczasłaj poznał kiedyś w Poznaniu żonę dyrektora trzcianeckiego  Muzeum.
  Niedaleko od Rakowa położona jest  miejscowość, w której urodziła się Lucyna - Bohdanów. Pojechała tam z Marianem  i jego córką Kasią. Repatriowano ją wraz z innymi jako 5-letnie dziecko, więc  nie został w niej nawet ślad jakiegoś obrazu tych ziem.  Trafiają bez  problemu. Przy starej drodze z Holszan do Wołożyna, 9 kilometrów od Wiszniewa  na tablicy widnieje napis Bogdanowo. W XVI wieku było własnością Bohdana Sapiehy.  W dwudziestoleciu międzywojennym należał do wybitnego malarza, pejzażysty,  rysownika, grafika i scenografa Fryderyka Ruszczyca, który z upodobaniem  rysował i malował jego okolice. W czasie II wojny światowej, podczas odwrotu  wojsk niemieckich, spłonął dwór, kościół świętego Michała, w którym Lucyna była  ochrzczona, dzwonnica i znaczna część wioski, w tym dom jej rodziców. Dzieła  zniszczenia dokończono po wojnie: mury wypalone rozebrano, park prawie  doszczętnie wycięto, spustoszono cmentarz parafialny. Po wojnie zniszczony  kościół odbudował ksiądz Stanisław Kozłowski, ale władze sowieckie zamieniły go  na magazyn lnu, który potem spłonął. W 1995 roku miejscowa ludność uzyskała  pozwolenie na odbudowę świątyni. Kościółek pod wezwaniem Michała Archanioła  jest niewielki, po kolejnych pożarach już trzeci raz odbudowywany. W kościółku  spotykają kobietę, która pracuje w Domu Miłosierdzia naprzeciw kościoła i  opiekuje się porzuconymi dziećmi i osobami starszymi. Pani Helena Dworecka  opowiadała im historie swych podopiecznych, wzruszony tym Marian ofiarował  dolary na ich potrzeby. Wyjeżdżają z Bohdanowa i o godzinie 1500 są już w  Rakowie. Jeszcze drobne zakupy w sklepie i wszyscy razem wyruszamy w drogę do  Nowogródka.
  Drogą o bardzo złej nawierzchni  podjeżdżamy na miejsce, jest godzina 17.00. W tym cichym, prowincjonalnym  miasteczku 24 grudnia 1798 roku na świat przyszedł Adam Bernard Mickiewicz, syn  nowogródzkiego adwokata i Barbary z Majewskich. 12 lutego 1799 roku ochrzczono  Adama w farze zamkowej. Zatrzymujemy się przy "Domu Byta". Edwin  jedzie do sióstr Nazaretanek po panią Jadwigę, która będzie naszą przewodniczką  po Ziemi Nowogródzkiej. Pani Jadwiga robi na nas dobre wrażenie, dobrze mówi po  polsku. Jest nauczycielką historii w tutejszej szkole średniej. Nasze spotkanie  z Nowogródkiem rozpoczynamy na Górze Zamkowej, skąd rozciąga się najpiękniejszy  widok na miasteczko i okolice. Przy wejściu na ruiny XIV wiecznego zamku  Mendoga zatrzymujemy się przy pomniku Adama Mickiewicza. Robimy grupowe  zdjęcie. Pani Jadwiga prowadzi nas na znajdujący się w pobliżu Kopiec  Mickiewicza - symbol wdzięczności całego narodu dla wielkiego Polaka. Ziemię na  kopiec przywożono ze wszystkich miejsc, w których w czasie swej tułaczki  przebywał poeta oraz z różnych stron Polski. Dzieci i wnuki Adama Mickiewicza  przysłały ziemię z Paryża. W 1931 roku odbyło się poświęcenie kopca przez  biskupa mińskiego Zygmunta Łozińskiego. Na szczyt kopca /wysokość 15 metrów/,  prowadzi droga w kształcie serpentyny umocniona kamieniami. Z góry podziwiamy  okolicę, okoliczne pola i pobliskie wzgórze zamkowe. W XIV wieku Książę Witold  zbudował murowany zamek, który opierał się najazdom Mongołów. Dopiero Szwedzi w  1706 roku podczas wojny północnej wysadzili zamek. Na dziedzińcu zamkowym  znajdowała się cerkiew, w której odbywały się zjazdy duchowieństwa  prawosławnego,. Do dzisiaj zachowały się tylko jej fundamenty odsłonięte w 1924  roku przez polskich archeologów, oraz fragmenty murów, fosa i ruiny dwóch wież,  które w XIX wieku służyły jako wiatraki. U stóp wzgórza zamkowego, otoczona  drzewami znajduje się fara nowogródzka z XIV wieku, w której w 1422 roku odbył  się ślub stulecia. W związek po raz czwarty wstępował sędziwy już, 70-letni,  nie mający wciąż synów król Władysław Jagiełło z 17-letnią księżniczką Sońką -  Zofią Holszańską. Z tego małżeństwa rodzą się dwaj synowie: Władysław i  Kazimierz Jagiellończyk. W kościele farnym 12 lutego 1799 r. ochrzczony został  Adam Mickiewicz, tu również został uzdrowiony - napisał w "Panu  Tadeuszu"
  "...Ty,  co gród zamkowy
  Nowogródzki ochraniasz  z jego wiernym ludem.
  Jak mnie  dziecko, do zdrowia przywróciłaś cudem,
  Gdy od  płaczącej matki pod Twoją opiekę
  Ofiarowany,  martwą podniosłem powiekę
  I zaraz  mogłem pieszo do Twych świątyń progu
  Iść za  wrócone życie podziękować Bogu..."
  W murach tej świątyni znajduje się  jeszcze jedno niezwykłe miejsce. W kaplicy Matki Bożej Nowogródzkiej stoi  sarkofag z doczesnymi szczątkami 11 zakonnic ze Zgromadzenia Sióstr  Najświętszej Rodziny z Nazaretu. Urny z prochami złożono w nim 27 września 1991  roku po rozpoczęciu procesu beatyfikacyjnego sióstr. Po prawej stronie głównego  ołtarza wisi obraz beatyfikacyjny sióstr męczenniczek namalowany przez Jerzego  Kumala w 1998 roku w Krakowie. Obraz ten znajdował się na Placu świętego Piotra  w Rzymie podczas beatyfikacji sióstr w 2000 roku. Tę smutną historię  opowiedziała nam siostra Nazaretanka. .....W nocy z 17/18 lipca 1943 roku w  Nowogródku Niemcy aresztowali 120 osób z polskich rodzin, z zamiarem  rozstrzelania uwięzionych. Ludzie przychodzili do sióstr dzieląc się swoim  bólem. Pełniąca obowiązki przełożonej siostra Maria Stella, na spotkaniu z  księdzem Zienkiewiczem, wypowiedziała znamienne słowa: "Mój Boże, jeśli potrzebna jest ofiara z życia, niech raczej nas  rozstrzelają, aniżeli tych, którzy mają rodziny - modlimy się nawet o to". 31 lipca 1943 roku siostra Maria Stella  otrzymała ustne polecenie Niemca, który nakazał jej wraz z pozostałymi  siostrami stawić się o godzinie 1930 w komisariacie. Po wieczornym nabożeństwie  różańcowym jedenaście sióstr Nazaretanek, ze swą przełożoną siostrą Marią  Stellą na czele udaje się na komisariat. Po drodze spotykają siostrę Marię  Małgorzatę Banaś, która w przebraniu świeckim pracowała w szpitalu jako  pielęgniarka. Przełożona poleciła jej wrócić do domu i roztoczyć opiekę nad księdzem  i farą. Siostry wyprowadzono pod eskortą z budynku, kazano wsiąść do  ciężarowego auta i wywieziono Je za miasto, ponieważ na drodze panował jeszcze  ruch, gestapowcy zawrócili. Siostry czekała jeszcze "ogrójcowa" noc w  piwnicach komisariatu. 1 sierpnia 1943 roku w niedzielę, o świcie, siostry  wywieziono i rozstrzelano w niewielkim brzozowo-sosnowym lesie, odległym o 5  kilometrów od Nowogródka. Bóg przyjął złożoną ofiarę - ocalał ksiądz  Zienkiewicz i wszyscy, za których siostry oddały swe życie. Siostra Małgorzata  Banaś odnalazła potem w lesie miejsce stracenia, była obecna przy ekshumacji i  złożeniu sióstr w grobie przy farze...”
  Siostry Nazaretanki miały książki  opowiadające o tej tragedii oraz o historii Nowogródka. Z wielką radością  zaopatrujemy się w te wydawnictwa. Jedziemy jeszcze do lasu, miejsca straceń  sióstr. Pani Jadwiga pięknie opowiada, wsłuchujemy się w jej słowa, tak ciepło  brzmiące w ciszy panującej w lesie. Modlimy się.
  Po powrocie do Nowogródka pani  Jadwiga rozdziela nas do różnych rodzin na noclegi. Załoga Księdza Proboszcza  śpi u kuzynki pani Jadwigi - Marii Wieremiejko. U pani Jadwigi śpią ludzie  Edwina. U koleżanki pani Jadwigi - Heleny Mołczanowej - samochód Jurka, samochód  Mariana jedzie pod blok, gdzie na 4 piętrze 3-pokojowe mieszkanie zajmuje  kadrowa jakiegoś urzędu i jej mąż - nauczyciel w-f. Sympatyczni gospodarze,  przyjmują nas gościnnie. Obiadokolacja pyszna. Marian i Edwin muszą odstawić  samochody na parking strzeżony po 660 rubli za samochód. Wieczorem Ksiądz  Proboszcz, Edwin i pani Jadwiga ustalają program na następny dzień.
  VIII dzień 20  lipca 2001 r. (piątek)
  Nowogródek –  Mir – Nieśwież – Zaosie – Tuchanowicze - Świteź
  Kolejny dzień naszej wędrówki  "szlakiem Mickiewicza" rozpoczynamy Mszą św. w nowogródzkiej farze o  godzinie 900. Na nowo przeżywamy duchową obecność Mikołaja i Barbary  Mickiewiczów podających do chrztu małego Adasia. Po Mszy św. nareszcie mamy  okazję poznać tę ziemię nowogródzką okrytą niepowtarzalnym urokiem legend,  ballad i romansów. Mimo, iż urok ten zniszczyły i przygasiły wojny i  bolszewicka władza, pamięć o Mickiewiczu przetrwała. Na początek jedziemy do  Miru posiadłości Radziwiłłów położonej 50 kilometrów od Nowogródka. Zamek w  Mirze - posłużył Mickiewiczowi jako wzór literackiego zamku Horeszków w  "Panu Tadeuszu". Położony przy szosie do Baranowicz zamek nizinny, z  4 basztami narożnymi i basztą wjazdową zbudował w latach 1506 - 1510 nadworny  marszałek litewski Jerzy Illinicz. Kilkadziesiąt lat później to wielkie  późnogotyckie zamczysko przeszło na własność Radziwiłłów. W 1895 roku zamek  kupiła książęca rodzina Mirskich. Z rodziną tą związana jest tragiczna legenda.  Kolejny Mirski zniszczył sad w pobliżu zamku czym sprowadził na siebie klątwę  okolicznych mieszkańców. W pobliskim jeziorze utopiła się jego córka, której  jęki podobno do dziś słychać. W 1812 roku zamek został spalony. W okresie  20-lecia międzywojennego odbudowę rozpoczął ówczesny właściciel Miru Michał  Światopełk-Mirski znany z ekscentryczności ostatni magnat Rzeczpospolitej,  którego odwiedzał w czasie swoich podróży i opisywał w przedwojennych reportażach  Melchior Wańkowicz. Największy rozkwit Mir przeżywał w czasach, kiedy należał  do Radziwiłłów. Radziwiłłowie razem z cyganami organizowali słynne na całą  okolicę jarmarki końskie. Mieszkańcy do dziś opowiadają o kawalkadach cyganów  jadących na jarmark. Od 1991 roku na zamku prowadzone są prace konserwatorskie  pod patronatem UNESCO i z tego względu jest on niedostępny dla zwiedzających. O  dawnej świetności przypomina tylko piękna mozaika na prawosławnej kaplicy  wzniesionej na obrzeżach zamku, która mimo upływu czasu zachowała się w dobrym  stanie.
  Inna legenda głosi, że od zamku w Mirze  do zamku nowogródzkiego (50 kilometrów) i do Nieświeża (70 kilometrów)  prowadziły podziemne lochy. Właśnie Nieśwież nad rzeką Uszą jest kolejnym  miejscem naszej wędrówki. Nazwa miejscowości pochodzi prawdopodobnie z czasów,  gdy tereny te porastały ogromne, nieprzebyte puszcze. Podczas jednego z  licznych polowań, jakie urządzali magnaci, znaleziono zabitego, nieświeżego już  niedźwiedzia i stąd nazwa. W połowie XVI wieku Mikołaj Radziwiłł zwany Czarnym  porzucił katolicyzm, i Nieśwież stał się głównym ośrodkiem arianizmu. Po  śmierci Mikołaja w 1565 roku jego synowie: Krzysztof zwany  "Sierotką", Jerzy, Albrecht, i Stanisław za namową księdza Piotra  Skargi, nawrócili się na wiarę katolicką a książę Krzysztof Radziwiłł odbył  pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Podróżował po Włoszech i Egipcie, po powrocie  osiadł w Nieświeżu. Zauroczony Bazyliką św. Piotra na Watykanie postanowił  podobne dzieło wybudować w Nieświeżu. Sprowadził z Włoch architekta, jezuitę i  w latach 1584-1593 powstała w Nieświeżu wspaniała świątynia, pod wezwaniem  Bożego Ciała, uważana przez znawców za pierwszy barokowy kościół poza Włochami.  Ogółem w świątyni wybudowano osiem ołtarzy. Przy jednym z nich znajduje się  zejście do krypty, w której spoczywa ponad 100 członków rodu Radziwiłłów.  Sarkofagi pokryte grubą warstwą kurzu, najstarsze za żelazną kratą, wyblakłe  malowidła na ścianach, pośmiertny całun "Sierotki", półmrok i grobowa  cisza sprawiały tak niesamowite wrażenie, że z ulgą wracamy na powierzchnię. Na  górze, w nawach bocznych kościoła przetrwały liczne pomniki nagrobne między  innymi "Sierotki" w stroju pielgrzyma i jego synów.
  Niedaleko kościoła, mostem  przerzuconym przez fosę przechodzimy do zamku Radziwiłłów. Na miejscu  drewnianego zamku z połowy XVI wieku książę "Sierotka" zbudował zamek  z kamienia. Składał się on najpierw z trzech wolno stojących, kamiennych  skrzydeł okalających zamkowy dziedziniec. W 1724 roku książę Michał Kazimierz  zwany "Rybeńką" odbudował zniszczony już zamek. W czasach świetności  zamek posiadał wiele pomieszczeń, w których mieściła się kolekcja obrazów -  wywieziona przez Rosjan do Petersburga, biblioteka składająca się z 20 tysięcy  tomów, archiwum Radziwiłłów z wieloma cennymi dokumentami, kolekcją pasów  słuckich, a także ogromna zbrojownia z kolekcją armat. Zamek otoczony był  angielskim parkiem założonym w II połowie XIX wieku przez Marię Dorotę de  Castellane, żonę Antoniego Radziwiłła, która całe swoje życie poświęciła dla  ratowania magnackiej rezydencji i jej skarbów. Prochy margrabiny wraz z mężem  spoczywają w krypcie grobowej w kościele w Nieświeżu.
  Obecnie cały zamek wraz z parkiem,  który tak pielęgnowała księżna, przedstawia opłakany widok. Prawie wszystko  zostało zniszczone, rozgrabione. Od 1945 roku w zamku mieściło się sanatorium  Ministerstwa Zdrowia ZSRR dla chorych na serce. Zastanawialiśmy się, jak w tak  zdewastowanym obiekcie chorzy mogli wracać do zdrowia. W pierwszym zamiarze  miała tu być rezydencja Łukaszenki, ale trzeba było ogromnych nakładów by  obiektowi przywrócić dawny wygląd. Jedyne o co dbała władza radziecka, to  alejki parkowe, przy których obecnie stoją pomniki "czerwonych" bohaterów  II wojny światowej.
  Z Nieświeża jedziemy na poszukiwanie  miejsca urodzenia Adama Mickiewicza. O to zaszczytne miano ubiegają się Zaosie  i Nowogródek. Rodzinna legenda Mickiewiczów głosi, że Adam, który przyszedł na  świat w noc wigilijną, urodził się w karczmie, w połowie drogi między tymi,  oddalonymi od siebie o 40 kilometrów miejscowościami. Podobno państwo  Mickiewiczowie mieli zamiar spędzić Boże Narodzenie w Zaosiu, należącym do  stryjecznego dziadka poety, Bazylego. Z wygodnej szosy, bocznymi drogami  ruszamy do Zaosia. Drogi jak wiele na Białorusi - pełne kurzu, żadnych znaków  informacyjnych, dookoła tylko pola. Z trudem odnajdujemy Zaosie. Przed kilkoma  laty było tu kilka drzew i pamiątkowy obelisk, który w 1927 roku postawiła  jednostka wojska polskiego stacjonująca w Baranowiczach. Z okazji 200 rocznicy  urodzin poety zrekonstruowano dworek Mickiewiczów spalony w czasie I wojny  światowej. Wchodzimy do środka. Pomieszczenia urządzone tak, aby przypominały  jego mieszkańców, wszędzie pamiątkowe zdjęcia i mapy. Po wpisaniu do księgi  pamiątkowej - "Dziękujemy za pamięć o Mickiewiczu" - żegnamy  miłą przewodniczkę po muzeum - Białorusinkę ubraną w strój "ludowy".  Wracamy do samochodów. Po drodze spotykamy wycieczkę z Sosnowca wysiadającą z  autokaru.
  Z Zaosia jedziemy na poszukiwanie  romantyczności. W zarośniętej drzewami miejscowości Tuchanowicze, w rozległym  parku, na lewym brzegu Serweczy stał niegdyś dwór pięknie wkomponowany w  otoczenie. Początkowo była to własność Tuhanów - rodu książęcego pochodzenia  tatarskiego. Na przestrzeni wieków posiadłość kilkakrotnie zmieniała  właścicieli i w I połowie XIX wieku dobra po raz trzeci przeszły w ręce  Tuhanowskich. Po I wojnie światowej ostatnia dziedziczka posiadłości przekazała  ją na skarb państwa. Tuhanowicze zasłynęły jako miejsce poznania Adama  Mickiewicza z Marylą Wereszczakówną. W Tuhanowickim dworze mieszkała wdowa -  marszałkowa Wereszczakowa z dwoma synami - Józefem i Michałem oraz córką Marią  zwaną Marylą. Mickiewicz przyjaźnił się z braćmi Maryli, bywał podczas wakacji  w latach 1818-1821 w Tuhanowiczach. Mieszkał w "Murowance" - małym  dworku przeznaczonym dla gości płci męskiej. W pobliskim wąwozie leży głaz  zwany "Kamieniem Filaretów", przy którym Adam spotykał się na  konspiracyjnych zebraniach ze swymi przyjaciółmi: m. in. Tomaszem Zanem, Janem  Czeczotem, Ignacym Domeyko. Podczas I wojny światowej posiadłość uległa  całkowitemu zniszczeniu. Do dnia dzisiejszego zachował się tylko park,  fundamenty dworu, zarośnięty staw i fragmenty okopów. Po altance Adama i Maryli  pozostało wspomnienie: ocalały tylko 3 dwustuletnie lipy i stary pień. Stoimy  przed ową "altanką" w bardzo dziś zaniedbanym parku, naszą wyobraźnię  pobudza melodyjny, ciepły głos pani Jadwigi. Jak ta kobieta potrafiła przekazać  uczucia kochanków - wystarczyło spojrzeć na twarze męskiej części naszej  pielgrzymki, chłonęli te wieści bez mrugnięcia okiem. ....A wszystko zaczęło  się w 1820 roku, kiedy to nadeszły kolejne wakacje. Do domu Adam niechętnie  jeździł, gdyż zapanowała w nim skrajna bieda, a on nie był w stanie temu  zaradzić, więc wyruszył na włóczęgę po Nowogródczyźnie. Pewnego dnia zawitał do  Tuhanowicz, gdzie bawił jego przyjaciel Tomasz Zan. Prawdopodobnie wtedy zobaczył  po raz pierwszy Marylę. Była ona rówieśnicą Adama, miała więc w 1820 roku 22  lata. Maryla wywarła na Mickiewiczu ogromne wrażenie. Znalazł w niej kobietę  energiczną, o bogatych zainteresowaniach, zdolną zrozumieć jego poetyckie  próby, muzykalną i oczytaną w nowej literaturze polskiej, francuskiej, a także  niemieckiej, którą poznała z francuskich przekładów. Wielkie uczucie nie  zrodziło się jednak od razu. Listy i wspomnienia ukazują raczej beztroską  atmosferę wiejskich wakacji. Maryla była już wtedy narzeczoną Wawrzyńca  Putkamer, z Adamem spotykali się potajemnie, o północy, w altanie tuhanowskiego  parku....
  Podobno miejscowe podanie głosi, że  każdy kto dotknie tych starych lip, "niemych świadków tajemnych  spotkań" będzie miał szczęście w miłości - pewnie jako zadośćuczynienie za  niespełnioną miłość Adama i Maryli. Wszyscy robiliśmy zdjęcia przy lipach z  nadzieją na przyszłe powodzenie.
  Pełni wrażeń i wzruszeń, jakich  dostarczyła nam opowieść pani Jadwigi, ruszyliśmy dalej poznawać kresowe  pejzaże, które znaliśmy tylko z literatury. Marian z Kasią jadą do Klecka,  rodzinnego miasta Mariana. My nad Świteź. Mickiewicz, mocą swojego talentu  okolice Nowogródka uczynił zaczarowaną krainą poezji. Wyjątkowe wrażenie  zrobiło na nim ukryte wśród lasów malownicze jezioro Świteź. Jego wody okolone  lasami poruszały wyobraźnię. Według legendy na dnie jeziora leży zatopione  miasto, stolica księcia Turzyna. Podobno w lipcu w południe można zobaczyć  miasto i usłyszeć jego dzwony. Jedziemy więc nad jezioro, o którym Antoni Lange  pisał:
  "W dal  toczy Świteź, w jasną dal
  Zwierciadło  swe olbrzymie
  U świętych  fal, jej -świętych fal
  Uklęknij o  pielgrzymie.
  Przy szosie, nad Świtezią stoi  kamień z napisem w języku rosyjskim "CB?????", mniejszy kamień  znajduje się nad brzegiem jeziora ze słynnym fragmentem wiersza poety w języku  polskim:
  "Ktokolwiek  będziesz w nowogródzkiej stronie,
  do Płużyn  ciemnego boru wjechawszy,
  pomnij  zatrzymać swe konie,
  byś się  przypatrzył jezioru".
  Z romantycznego nastroju wyrwał nas  widok zwyczajnych plażowiczów odpoczywających nad brzegiem Świtezi. Na plaży  zupełnie brak romantyzmu. Nasze wyobrażenia ukształtowane przez poetę w  zderzeniu z rzeczywistością trafnie ujęła Jagna parafrazując strofy wieszcza:
  "Ktokolwiek  będziesz w nowogródzkiej stronie,
  dziś nad  jeziorem Świteź ujrzysz mechaniczne konie,
  brak  romantyczności, same golasy
  już tylko w  wierszu Mickiewicza szumią Płużyn lasy".
  Jezioro Świteź jest niemal okrągłe,  o piaszczystym dnie, przez przyrodników niezwykle cenione dla rzadkich wokół  niego i w jego głębi, sięgającej 18 metrów, roślin. Szczególnie często  odwiedzane w 20-leciu międzywojennym, było jedną z głównych atrakcji szlaku  Mickiewiczowskiego, wiodącego z Nowogródka przez Czombrów, należący ongiś do  chrzestnej matki poety, uważany za pierwowzór Soplicowa. Wieczór upływa nam na  kąpieli w wodach Świtezi, opalaniu się, opowieściach o przeżytych wzruszeniach  i spotkaniach, oraz na grze w kości.
  IX dzień 21  lipca 2001 r. (sobota)
  Nowogródek -  Lida
  Sobota jest ostatnim dniem naszej  pielgrzymki po Kresach. Dzień rozpoczynamy Mszą św. odprawianą w lesie, przy  krzyżu upamiętniającym miejsce rozstrzelania 11 sióstr Nazaretanek. Czekając na  Mszę św. śpiewamy godzinki. Po Mszy św. zwiedzamy muzeum Mickiewicza w  Nowogródku. Otwarto je w 1938 roku w domu wybudowanym na miejscu dworu  Mickiewiczów, który spłonął w 1881 roku. W czasie II wojny światowej zbiory  muzeum uległy zniszczeniu, w 1955 roku w ocalałym domu ponownie otwarto muzeum.  W latach 1989-1990 prace konserwatorskie przeprowadziło polskie  przedsiębiorstwo "EXBUD". Ekspozycję przygotowano przy pomocy muzeum  Literatury w Warszawie. Eksponaty pochodzą w większości z polskich muzeów.  Zbiory nie tyle dotyczą samego poety, co stanowią obraz epoki, w której żył i  tworzył Adam Mickiewicz.
  Dzisiejszy Nowogródek zupełnie nie  przypomina uroczego miasteczka z czasów młodości Mickiewicza. Obecnie to szara,  przygaszona miejscowość bez śladu dawnej świetności. Dawne czasy przypominają  tylko ruiny zamku Mendoga, kościół farny i przepiękne widoki z Góry Zamkowej.
  Czas, który pozostał nam do  wieczornego spotkania nad Świtezią spędzamy w różny sposób. Jurek z kilkoma  osobami jedzie nad Niemen, Ksiądz Proboszcz na stacji benzynowej oblał się ropą  - musi jechać na kwaterę przebrać się. Kilka osób zostaje w Nowogródku - chcą  pochodzić po sklepach, przyjrzeć się jeszcze miastu, jego mieszkańcom. Edwin i  Marian ze swymi "załogami" jadą na zwiedzanie Lidy.
  W drodze do Lidy mijamy stojącego na  poboczu popa. Edwin wraca i zabiera go do swojego samochodu. Podwozimy go do  małej cerkwi w Minojtach, modlimy się w niej, dostajemy od popa obrazki. Edwin  rewanżuje się naszymi i bierze adres obiecując wysłać wspólnie zrobione  zdjęcie. Przy cerkwi znajduje się cmentarz. Kobiety porządkujące groby, chętnie  wdają się z nami w rozmowę. Wjeżdżamy do Lidy. Miasto leżące od Nowogródka  około 40 kilometrów, niegdyś było miejscem sejmików powiatowych. W centrum  zamek otoczony murami częściowo dziś zrekonstruowany. Na dziedzińcu często  odbywają się turnieje rycerskie. Zwiedzamy miasto, jak wszędzie typowe bloki z  dużej płyty. Spotykamy kondukt pogrzebowy. Idzie ulicami miasta i to, co nas  szokuje - otwarta trumna, w niej zwłoki młodej kobiety, widzimy to po raz  pierwszy. Wracając do Nowogródka zjeżdżamy jeszcze nad Niemen. W miejscu, gdzie  można się kąpać, spotykamy bardzo sympatyczne małżeństwo z synem wypoczywające  nad rzeką. Częstują nas sokiem brzozowym z plastrami pomarańczy. Dostaliśmy go  również na drogę. Robimy oczywiście pamiątkowe zdjęcia. Wszędzie spotykamy  życzliwych i sympatycznych ludzi.
  Wracamy do Nowogródka i tu kolejny  szok, głównymi ulicami przejeżdża kondukt pogrzebowy. Zmarły wieziony jest na  samochodzie przypominającym naszego "Żuka", za szoferką na krzesłach  siedzi rodzina, z głośników słychać marsza żałobnego. Dowiedzieliśmy się, że  takie pogrzeby, to miejscowa tradycja. Wieczorem wszyscy spotykamy się ponownie  nad Świtezią. Kończąc swój pobyt w "nowogródzkiej stronie",  wjechaliśmy do "ciemnego boru, zatrzymaliśmy swe konie" - jak nakazywał  wieszcz. Parking był tak zastawiony samochodami, że z trudem udało nam się  znaleźć wolne miejsce. Lokujemy się z grillem i kocami między drzewa w pobliżu  brzegu. Jurek przygotowuje grilla, na nim kurze udka. Każdy wyciąga jeszcze to,  co przygotowały panie z naszych kwater. Pani Gala przygotowała placki  ziemniaczane z mięskiem - rarytasik. Była też strawa dla ducha. Przygotowaliśmy  wieczór poezji Adama Mickiewicza. Wśród szumu drzew i fal Świtezi brzmiały  słowa "Reduty Ordona" w interpretacji Edwina (cały tekst znał na  pamięć) i "Świtezianki" w solowym wykonaniu Janki. Pięknie brzmiały  ballady i romanse w tym kresowym pejzażu.  Nad jeziorem pożegnaliśmy się z  panią Jadwigą, naszą przewodniczką. Czeka nas jeszcze pożegnanie w gościnnych  domach naszych gospodarzy. Jedną z osób, która jeszcze nie odwiedziła swoich  kresowych krewniaków jest Jagna, ma smutną minę, ale Edwin jest zawsze gotowy  do usługi i wiezie dziewczynę w rodzinne strony jej ojca. Szykujemy się do  powrotu. Jurek ma zastawiony wyjazd samochodami plażowiczów, trudno ich  odnaleźć, ale udało się.
  Długo jeszcze siedzieliśmy w nocy  dzieląc się wspomnieniami i wrażeniami z pobytu na gościnnej ziemi  nowogródzkiej. Poetyckie dzieła Mickiewicza wywarły ogromny wpływ na nasze  widzenie krajobrazów jego młodości, mogliśmy więc przemierzając Kresy  skonfrontować poezję z rzeczywistością. Najtrafniej oddał to Antoni Słonimski  pisząc, że litewskie drzewa tartak pociąłby na deski, które poszłyby w  zapomnienie tak, jak imię córki Wereszczaków, gdyby nie to, że w tej ziemi  litewskiej żył śpiewak, który ich zwyczajności nadał wielkość. Gospodarz długo  opowiadał o swoich wyjazdach do Polski, radził gdzie przekraczać granicę.
  X dzień 22  lipca 2001 r. (niedziela)
  Nowogródek -  Trzcianka
  Wracamy do Polski. Wstajemy o 3.30  żegnamy gospodarzy. Jeszcze było szaro, kiedy wszyscy spotkaliśmy się przy  wyjeździe z Nowogródka. Bierzemy kierunek na przejście graniczne w  Bobrownikach. Na trasie zatrzymuje nas milicjant za przekroczenie szybkości.  Wprawieni w negocjacjach z władzą białoruską kierowcy, podążają za milicjantem  do budki na poboczu szosy, pełniącej funkcję posterunku. Za chwilę wychodzą -  wiadomo załatwili. Jedziemy do Bobrownik. Tu zaskakuje nas ogromna kolejka.  Stoimy zastanawiając się, co robić. Panowie idą "zasięgnąć języka", dowiadują  się, że tu nie mamy na co czekać, rządzą tu inne prawa. Widzimy, jak z kolejki  co pewien czas wyjeżdżają samochody i mkną ku granicznemu przejściu. My  zawracamy na przejście graniczne z Litwą, jak zresztą radził ksiądz Alfred w  Widzach. I faktycznie, szybko przejeżdżamy obie granice. Zobaczywszy polskich  celników cieszymy się, jesteśmy w Polsce. Wracamy przez Mazury do polskiej  rzeczywistości. Przekonaliśmy się, że życie na Białorusi płynie zupełnie  inaczej. Około południa, niedaleko miejscowości Ruszajny uczestniczymy w  ostatniej już w czasie podróży Mszy św. Dziękujemy Bogu za opiekę. Wracamy  wszyscy zdrowi, zadowoleni, pełni wrażeń i pamiątek dla bliskich.
  W okolicach Olsztyna podczas  tankowania samochodu Edwin odebrał rozmowę telefoniczną. Na jego komórkę  dzwonił Wołodia z Witebska: „Kak Wasza maszyna? Idiot ili niet”. To się nazywa  troska o klienta.
  Na czele kolumny mknie jak strzała  Edwin, nie oddał pierwszeństwa nawet jelonkowi, który odrzucony do rowu,  uszkodził mu samochód. Edwin kontaktuje się z serwisem i czeka na pomoc  drogową. Ponieważ robi się już szaro, z lekkim strachem zostawiamy go samego na  poboczu drogi i ruszamy do domu. Edwin wrócił na drugi dzień do Trzcianki po  naprawie samochodu, tzn. wymianie pękniętej chłodnicy oraz uszkodzonego  zderzaka. Z jego relacji wiemy, że pomoc drogowa przyjechała dość szybko i  zabrała go do Olsztyna. Spał w hotelu. My wróciliśmy do domów o godzinie 4.00  nad ranem zmęczeni, ale szczęśliwi.
  Lucyna Szilke i Jadwiga Witkowska
 Parafia pw. św. Jana Chrzciciela
Parafia pw. św. Jana Chrzciciela