Pielgrzymki Menu: Pielgrzymka do Włoch

                          21.07. - 05.08.2011 r.

Kronika:

 

21.07.2011 r.– czwartek

 

Trzcianka – Wiener Neustadt (Austria)

 

 

 

            Pierwszy raz jedziemy tylko jednym samochodem, kierowca drugiego w ostatniej chwili nie mógł pojechać i automatycznie ostatecznie trzy osoby zmuszone były zostać – wielka szkoda.

            Stały skład skody oktavii: za kierownicą Edwin Klessa, pilotem Jadwiga Witkowska, pasażerkami Albina Szczudło i Elżbieta Żydowicz - kronikarz.

            Całą noc padał ulewny deszcz. W chwili wyjazdu z Trzcianki o godzinie 6.00 pada także, ale już nie tak mocno. Po drodze widzimy jeziora wody na polach, na chwilę przestało padać w Poznaniu gdzie tankowaliśmy paliwo, dalej znów pada.

            Przez Leszno, Wrocław jedziemy do Kłodzka, a tam wszędzie całe łany kwitnącej gryki (w Wielkopolsce jej nie sieją). Widoki za oknem piękne, ale zasnute mgłą deszczu.

            W Międzylesiu kupujemy chleb i o godzinie 14.00 jesteśmy na granicy w Boboszowie. Trzeba wykupić winietę na czeskie drogi, w obie strony kosztuje 65,00 zł.

            Jedziemy autostradą, cały czas pada deszcz, jest zimno. Do granicy z Austrią w Mikulowie dojeżdżamy o godzinie 16.50 i nadal pada. Dopiero na wysokości Wiednia deszcz ustał, a 20 kilometrów przed celem naszej podróży zaświeciło słońce.

            Jesteśmy w Wiener Neustadt o godzinie 18.45, za nami 740 kilometrów. W środku miasta stoi kościół, a obok zamurem klasztor polskich ojców kapucynów. Jest to piętrowy, duży, czworokątny budynek z małymi oknami (stary 5 piętrowy). Na podwórzu drzewa, pod nimi stoły i ławki. Szerokie kamienne schody prowadzą do równie starej budowli z długim tarasem pod arkadami – być może było to kiedyś miejsce modlitwy zakonników.

            Mimo małego nieporozumienia (Edwin nie przeczytał w domu przysłanej w ostatniej chwili przed wyjazdem wiadomości, że kapucyni nie przyjmują na noclegi) otrzymaliśmy do dyspozycji dwa pokoje na piętrze i nawet materace, obok łazienka. Z okien mamy widok na wewnętrzny dziedziniec z krzewami, trawnikami i kwiatami.

            Zostawiamy bagaże i ojciec gwardian prowadzi nas do zakonnej biblioteki – coś pięknego. Jest to obszerna sala, ściany obstawione drewnianymi szafami z XVIII wieku pełne starych książek. Ojciec gwardian opowiada, że klasztor założyli franciszkanie czarni w 1240 roku jednak już po 100 latach popadł w ruinę, dopiero w 1624 roku przejęli to kapucyni polscy.

            Na środku biblioteki stoi duży stół z księgami, obok pulpit na stojaku, na nim duża księga z metalowymi klamrami (brewiarz). Czytało z niego naraz kilku zakonników. Widzimy księgę drukowaną przez Gutenberga z 1494 roku – to komentarze ojców kościoła. Najstarsze księgi, a jest ich pięć, są z lat 1479, 1488 i 1491 - pisane ręcznie. Przy księgach drukowanych pierwsze litery akapitów są przepiękne, kolorowe i ozdobione. W jednej księdze nie zdążono ich namalować i akapity zostały bez pierwszych liter.

            Kolację jemy w pokoju Edwina (więcej miejsca), prysznic i spać – jest dobrze.

 

22.07.2011 r.– piątek

Wiener Neustadt – Wenecja –  San Dona di Piave

 

           Wyjeżdżamy o godzinie 6,35, świeci słońce, a temperatura powietrza 18oC. Przed nami Alpy – kopulaste, zalesione, śmigamy pięknymi tunelami. Największy ma 175 metrów długości, a najdłuższe to 3.437, 2.000, 2.600, 2.135 m, temperatura w tunelach 13oC. Alpy są przepiękne, nagie szczyty w chmurach i śnieg w żlebach, doliny zielone z białymi wioskami i strzelistymi wieżami kościołów, pola kukurydzy i słoneczników.

            Na granicy z Italią jesteśmy o godzinie 9.45. To wysoko położona przełęcz między nagimi szczytami. Bardzo dużo tuneli po drodze, policzono 17 od 315 do 2.732 m, a łączna długość to 21.857 metrów. Jedziemy autostradą – we Włoszech są płatne i to słono, ale zależy nam na czasie, bo w planach na dzisiaj jest Wenecja.

            Mijamy rzekę, jest płytka i rwąca, a woda biała jak mleko. Nagle Alpy urywają się jak odcięte nożem, teraz jest zupełnie płasko, po horyzont rozciągają się pola uprawne.

            O godzinie 13.15 dojeżdżamy do San Dona Piava pod budynek Oratorium, ten adres mieliśmy. Jednak wszystko jest pozamykane, Edwin dzwoni do pani Gruszczyńskiej, która kieruje nas do Ośrodka Don Bosco w innym miejscu. Jest niesamowicie gorąco, a my w cieniu drzew czekamy na koniec sjesty (trwa w godzinach 12.00-14.00 i nic w tym czasie nie można załatwić). Wreszcie o godzinie 14:20 wychodzi mężczyzna i na nasze zapytanie o nocleg stwierdza, że ksiądz odpowiedzialny za te sprawy jest w górach z młodzieżą – rozpacz. Po negocjacjach wskazuje nam pomieszczenie – jakiś warsztat, bo na stołach i podłodze leży pełno kartonów, szablonów, papierów. Uprzątnęliśmy kawałek podłogi, jest gniazdko z prądem do podłączenia czajnika, to ważne. W tym samym ciągu budynków są toalety (na stojąco) i długa umywalka z kranami i zimną wodą – musi nam to wystarczyć.

            Wyjeżdżamy do Wenecji o 15.45, to tylko 39 kilometrów. Do miasta wjeżdża się po długiej grobli, po obu stronach morze, bardzo niebieskie, leciutko pomarszczone. Zatrzymujemy się przy placu Romana i zostawiamy samochód w podziemnym parkingu.

            Niedaleko jest przystań tramwai wodnych, bilet do San Marco kosztuje 6,50 €. Płyniemy po kanale do Grande, z wody wyrastają przyklejone do siebie domy, hotele, śmigają motorówki i majestatycznie suną czarne gondole. Przejechaliśmy tylko 2/3 trasy i musimy wysiadać na przystanku Rialto – strajk przewoźników - dalej tylko na piechotę. Może to i lepiej, bo dopiero teraz jesteśmy w Wenecji. Wąziutkie uliczki z knajpkami i sklepikami na każdym skrzyżowaniu, (aby nie zabłądzić) na budynku umieszczona jest strzałka i nazwa punktu docelowego, my wypatrujemy San Marco. Najpiękniejsze są mostki nad kanałami – kamienne, rzeźbione, każdy inny, z których obserwujemy płynące gondole.

            Na placu św. Marka, choć jest olbrzymi – tłok, masa ludzi i gołębi, restauracje i kawiarnie (gra orkiestra), kramy. Niestety bazylikę świętego Marka zbudowaną w IX wieku z jego relikwiami, oglądamy tylko z zewnątrz, otwarta jest do godziny 17.00. Obok wznosi się wspaniały pałac Dożów, dawna siedziba Republiki Weneckiej. Pod arkadami domów mnóstwo sklepów, a te z wyrobami jubilerskimi złocą się jak mozaika na ścianie bazyliki. Na placu przykuwają wzrok dwie wysokie kolumny przywiezione z Konstantynopola w XII wieku, na nich posąg św. Teodora i lew św. Marka symbol republiki weneckiej oraz ceglana dzwonnica wysokości 98 metrów.

            O godzinie 18.15 ruszamy w drogę powrotną, nie popłyniemy tramwajem (oszukali nas w tamtą stronę, bilet był zapłacony za całą trasę). Trochę to daleko na piechotę, ale z małymi przystankami z moczeniem nóg w kanale, dotarliśmy do parkingu. Jest godzina 19.30 i 35oC. po drodze robimy zakupy w LIDL-u i o godzinie 20.30 lądujemy w ośrodku. Teren jest ogrodzony, na środku duże boisko, sale gimnastyczne, różne warsztaty. W jednym budynku mieszka spora grupa dzieci, gwar rozbrzmiewa do późnego wieczora. Jagoda i Edwin znaleźli stół do ping-ponga i rozgrywają mecz. Do naszego pomieszczenia wchodzą nastoletni chłopcy i ze stojącej w rogu drewnianej skrzyni wydobywają różne naczynia, okazało się, że to skauci i jutro wyruszają na wycieczkę.

  Myjemy się w toalecie i układamy się do snu na podłodze (Bina na stole).

 

23.07.2011 r. - sobota

San Dona di Piave – Padwa – San Marino – Salmata

 

Punktualnie o godzinie 7.00 wyruszamy do Padwy, wcześniej zaklepujemy sobie nocleg w drodze powrotnej do domu. Jest pochmurny ranek, trafiamy też na deszcz i o godzinie 8.45 stajemy w Padwie.

Edwin zatrzymuje się na dużym, pustym parkingu twierdząc, że w pobliżu bazyliki św. Antoniego nie będzie miejsca. Pytając o kierunek do bazyliki dwie panie radzą nam jechać autobusem, bo to daleko. My ruszamy pieszo jednak w międzyczasie Edwin wraca po samochodu, a panie idą dalej z nadzieją, że po drodze wsiądą do samochodu.

Dochodzimy do olbrzymiego, okrągłego placu, na skraju bardzo duży, czerwony kościół. Wchodzimy, wnętrze obszerne, prawie puste – to kościół pod wezwaniem św. Justyny, a panie kierują nas na przeciwległą stronę placu. Tam dopiero są sklepy i kramy z dewocjonaliami i wszystkim, co wiąże się z św. Antonim. Tłumy ludzi przed bazyliką i Edwin z pretensjami, że tak długo szliśmy.

            Jest 10.05, nie ma czasu na wejście do świątyni, bo kończy się czas parkingowy, a Edwin już tam był. Otrzymaliśmy obietnicę, że w drodze powrotnej odwiedzimy bazylikę. O godzinie 10.20 wyjeżdżamy z Padwy.

            Brzegiem morza jedziemy na południe, jest słonecznie i ciepło, temperatura 25oC, z lewej strony lazurowy Adriatyk – przepiękny, z prawej zieleń pól, lasów i winnic na wzgórzach.

            Po pewnym czasie naszym oczom ukazuje się wysoka, wapienna góra z miastem na szczycie, wokół niej niższe wzgórza z mniejszymi miejscowościami. To enklawa na terenie Włoch – państwo San Marino, ze stolicą o tej samej nazwie, leżące na górze Monte Titano (750 m n.p.m.). Republika San Marino jest najmniejszym i najstarszym niezależnym państwem na świecie, utworzona w 301 roku przez chrześcijańskiego budowniczego zwanego Marinusem.

            Wjeżdżamy od strony miejscowości Riwini drogą szybkiego ruchu. Granica państwa biegnie wśród zabudowy, a wyznacza ją jakby brama z konstrukcji stalowej. Krętymi uliczkami docieramy aż na szczyt, jest godzina 14.30. Wszędzie kamienne domy, mury, schody, ulice, a wśród nich maleńkie zadbane parki, mnóstwo sklepików, restauracji i tłumy turystów.

            Jest gorąco, nagrzane kamienie, co jakiś czas zmuszają do skrycia się w cieniu drzew na ławeczkach. Nie mamy czasu na zwiedzanie, więc tylko robimy rundę po uliczkach. W jednym ze sklepików z biżuterią młoda, ładna sprzedawczyni o blond włosach i jasnych oczach, słysząc nas, odzywa się piękną polszczyzną ze wschodnim zaśpiewem. Jest Polką ze Lwowa, babcia nauczyła ją mówić po polsku, a przyjechała tutaj do pracy.

            Wyjazd następuje o godzinie 15.20 już inną drogą, bardzo długi zjazd i niesamowite serpentyny, a jakie widoki – cudo. Znów brzegiem morza jedziemy na południe do Ankony, by potem kierować się na zachód w kierunku Rzymu. Celem jest Salmata, gdzie pracują księża Saletyni, wśród nich Polak ksiądz Stanisław Rogala.

            Musimy przebyć Apeniny, są wysokie, droga prowadzi 30 kilometrów tunelami, później w dół serpentynami, mijamy śliczną, górską wioskę. Jesteśmy w liściastym lesie, droga znów prowadzi w górę, serpentyny jak okręgi coraz wyżej i wyżej, żadnej miejscowości tylko las. Droga robi się coraz węższa prawie jak ścieżka, mijamy pieszych turystów – dokąd my dojedziemy, chyba trzeba będzie wracać z powrotem, bo droga się skończy. Na razie znów prowadzi w dół, a po pewnym czasie las się kończy i w dolinie widać miejscowość. Oddychamy z ulgą, ale tak nas prowadził GPS.

            Po zapytaniach o drogę jedziemy dalej, tu gdzie powinna, tu gdzie powinna być Salmata nie ma żadnego napisu ani kościoła, pytamy i zawracamy, jeździmy w kółko, wreszcie mężczyzna samochodem podprowadza nas. Okazało się, że Salmata znajduje się w miejscowości Gaitana i to jest tylko miejsce, gdzie stoi kościół i przyległe budynki zasłonięte drzewami a jadąc nie zauważyliśmy małej, brązowej tabliczki z lewej strony drogi wskazującej, że tu jest sanktuarium.

            Z plebanii wychodzi starszy mężczyzna mówiący po angielsku i oznajmia, że ksiądz Stanisław jest w Polsce, a budynki Domu Pielgrzymkowego są nieczynne. Prowadzi nas do stojącego nieopodal baraku – tu możemy zamieszkać. Jest to obszerne pomieszczenie, w nim tylko kilka stołów i krzeseł, obok dwie toalety z umywalką oraz pomieszczenie chyba kuchenne, ale nie do użytku (brudne, brzydki zapach). W sumie nie jest źle, mamy dach nad głową i posadzkę do spania.

 

24.07.2011 r. – niedziela

Salmata – Asyż – Cascia – Salmata

 

            Nocą było nam zimno, wstaliśmy już o godzinie 6.30, a po śniadaniu jedziemy do Asyżu. Jest chłodno, na niebie lekkie chmury, okolice Asyżu to jedynie gaje oliwne i pojedyncze drzewa, a wśród tego kamienne miasto.

            O godzinie 9.20 zostawiamy samochód na parkingu i krętymi uliczkami, wzdłuż ukwieconych murów idziemy do świętego Franciszka.

            Przed nami olbrzymia, dwupoziomowa, kamienna świątynia zbudowana w latach 1228 -1253. W kościele górnym ściany i sufit zapełniają przepiękne freski z życia świętego, a w dolnym jest jego grób. Olbrzymia przestrzeń kościoła górnego zapełnia się i o godzinie 10.30 rozpoczyna się Msza św., w koncelebrze kilkunastu księży i pięknie śpiewa męski i chłopięcy chór.

            Idziemy do bazyliki świętej Klary, uliczki i domy obwieszone kwiatami, zaczyna padać deszcz. W kościele odprawiana jest Msza św. (znów tłumy), więc schodzimy do podziemi. W szklanym sarkofagu leży święta Klara, a powyżej znajduje się grób, w którym w XVIII wieku znaleziono ciało. Wokół stoją gabloty z relikwiami świętych Franciszka i Klary między innymi suknie, habity, skarpeta – przecież to wszystko ma prawie 800 lat. Znajdujemy też napisy w języku polskim.

            Wchodzimy do góry i kościele przeczekujemy ulewny deszcz, a kiedy ustaje, wracamy do samochodu i jedziemy na zalesiony stok góry Subasio, gdzie znajduje się pustelnia Eremo delle Cavcevi. To tutaj udawał się święty Franciszek z towarzyszami na modlitwę i odpoczynek.

            Cele klasztorne malutkie, z ciasnym wejściem i kamiennym łożem. Z Eremu prowadzi ścieżka do góry i w pewnym miejscu natknęliśmy się na rzeźby odpoczywających i śpiących: świętego Franciszka z braćmi.

            Znów zaczyna padać, zjeżdżamy niżej do świętego Damiana, jest to niewielki klasztor z przepięknym wirydarzem, czyli wewnętrznym dziedzińcem, na środku studnia, a wokół krużganki, wszystko z kamienia i wszystko tonie w kwiatach.

            Pod parasolami (znów leje) wchodzimy do bazyliki Matki Boskiej Anielskiej z pięknymi kaplicami. Pod główną kopułą stoi maleńki kościółek, w którym zawsze modlił się i gdzie zmarł święty Franciszek. Kiedy ponad 100 lat temu zatrzęsła się ziemia, z bazyliki zostały tylko mury i cudownie ocalona kopuła nad kościołem. W strugach deszczu o godzinie 15.15 wyjeżdżamy z Asyżu do świętej Rity w Cascii i jesteśmy na miejscu o godzinie 17.00. Miejscowość Cascia w górzystej części Umbrii leży na zboczu góry, w dole płynie rzeka Corno – piękny widok.

            Do sanktuarium świętej Rity patronki spraw beznadziejnych, żyjącej na przełomie XIV i XV wieku idzie się pod górę. Świątynia z przyległymi kompleksami jasna, prawie biała, wewnątrz na ścianach freski (nowoczesne), po lewej stronie kaplica z ciałem świętej Rity w szklanej trumnie – ręce i twarz czarne.

Wracamy o godzinie 18.10 przez góry, widoki przepiękne, bo i pogoda już ładna, droga wiedzie tunelami (najdłuższy to 4.030 metrów). Już bez przeszkód docieramy do Salmaty o godzinie 20:00. Od głównej drogi prowadzi lipowa aleja, a na jej początku stoi kamienna kapliczka z malowaną sceną Matki Boskiej Saletyńskiej z pastuszkami. Po kolacji zasiadamy do gry w „1000-ca”, a później, jako że w naszym baraku jest bardzo zimno, do spania ubieramy na siebie co się da.

 

25.07.2011 r. – poniedziałek

Salmata – Loreto – Manoppello – San Giovanni Rotondo

 

Zimno nie daje długo pospać, tym bardziej, że już wyjeżdżamy w dalszą drogę i po zapakowaniu się idziemy zwiedzać Salmatę. Nasz barak obrośnięty jest drzewami – liście jak jesionu, a owoce podobne do orzecha włoskiego, obok małe białe figurki Matki Boskiej rozmawiającej z dziećmi, (zarośnięte chwastami).

            Kościół to piękna, kamienna budowla z czworokątną wieżą. Wewnątrz również kamień, jedno nowe, półkoliste prezbiterium z figurką Matki Boskiej wznoszącej się do nieba i witrażami ze scenami objawienia.

            W 1987 roku było tu trzęsienie ziemi, ucierpiał kościół – prezbiterium odchyliło się, ale figura nie spadła. Runęła wieża, tak samo runął stojący obok budynek plebanii, teraz nie ma śladu po trzęsieniu. Dobudowano kilka trzypiętrowych budynków – to Dom Pielgrzyma i Centrum Duchowości. Kiedyś tętniło tu życie, ale kiedy pięć lat temu kilka kilometrów stąd wybudowano autostradę, w Salmacie zapadła cisza, mało, kto tędy przejeżdża.

            Przed kościołem Kalwaria ze źródełkiem – wierna kopia tej z La Salette, tylko figury są białe. Wszystko to piękne jednak trochę zaniedbane i ta potworna cisza – szkoda. Wyruszamy o godzinie 8.00 przy temperaturze powietrza 12oC Czekamy pod LIDL-em do godziny 9.00 aby zrobić zakupy i jedziemy na wschód, na sam brzeg Adriatyku do Loretto. Stajemy na parkingu o godzinie 10.30, jest zimno i pada deszcz. Bazylika Świętego Domku wraz z kompleksem budynków jest otoczona murami, stoi na wzgórzu i jakby unosiła się nad miastem. Na szczycie wieży umieszczona jest figura Matki Bożej.

            Wewnątrz bazyliki stoi Domek świętej Rodziny, przeniesiony z Nazaretu przez grecką rodzinę Angeli, aby uchronić przed zniszczeniem (legenda głosi, że został przeniesiony przez aniołów). Domek na zewnątrz obłożony jest marmurem z pięknymi rzeźbami, a wewnątrz to trzy kamienne ściany, czwartą ścianę stanowi ołtarz i takaż posadzka.

            Cała bazylika to kaplica różnych narodów, jest też polska. Po lewej stronie znajduje się fresk przedstawiający fragment bitwy warszawskiej 1920 roku (Cud nad Wisłą), z drugiej król Jan III Sobieski w odsieczy pod Wiedniem 1683 rok. Witraże przedstawiają sceny jak żołnierze generała Andersa gaszą pożar zbombardowanej bazyliki w 1944 roku.

            Schody w dół wiodą na cmentarz Polski, leżą tu żołnierze Armii Andersa. Cmentarz otoczony jest białym murem, brama zamknięta, więc patrzymy z zewnątrz na rzędy jednakowych białych krzyży - na każdym wisi różaniec. Między sektorami rosną krzewy róż, na środku flaga polska i włoska, wszystko otoczone cyprysami i piniami. Przy bramie obelisk z wizerunkiem Matki Boskiej Ostrobramskiej z napisem w języku polskim, włoskim i angielskim: „Polski cmentarz wojenny żołnierzy 24 korpusu”. Ze szczytu cmentarza rozciąga się piękny widok na okolicę i Adriatyk.

            Z parkingu wyjeżdżamy o godzinie 12.00 i już na dole w mieście tankujemy samochód i nasze żołądki. Wychodzi słońce i temperatura zrasta do 24oC, a my jedziemy na południe wzdłuż morza, podziwiając widoki (palmy, gaje oliwne, krzewy kwitnących oleandrów), wszystko to na tle lazurowego Adriatyku.

            Skręcamy w głąb lądu, aby w prowincji Abruzzo, w miejscowości Monopello odwiedzić sanktuarium Volfo Santo – Święte Oblicze. Jesteśmy na miejscu o godzinie 15.00 i wchodzimy do świątyni (dobrze trafiliśmy, bo w godzinach 12.00 - 15.00 jest zamknięta).

            W głównym ołtarzu, do którego prowadzą z dwóch stron schodki, znajduje się monstrancja ze świętym obliczem. Jest to niezwykła relikwia – wizerunek Chrystusa Cierpiącego utrwalonym na niezwykle delikatnym i najcenniejszym materiale świata tj. bistorze. Materiał o wymiarach 24 x 17,5 cm zamknięty między dwiema szybami, ukazują twarz Chrystusa, szczególnie Jego spojrzenie jest głębokie, przenikające i emanuje niezwykłym ciepłem. Materiał jest przezroczysty, z jednej i drugiej strony obraz wygląda tak samo. Na bisiorze nie można malować i nie ma tam śladu farby. Badacze stwierdzili, że obraz nie został namalowany ręką ludzką i idealnie pasuje do Całunu Turyńskiego.

            Sanktuarium opiekują się ojcowie kapucyni i w budynku klasztornym na piętrze zorganizowali eksplozję przeróżnych przedmiotów. Jest tu muzeum staroci, przedmiotów pozostawionych przez pielgrzymów, pamiątki z misji przywiezione z całego świata, wota.

            O godzinie 16.00 zjeżdżamy w dół i serpentynami i dalej na południe brzegiem morza. Wjechaliśmy w góry Gargano na półwyspie o tej samej nazwie do miejscowości San Giovanni Rotondo, gdzie żył i umarł Kapucyn z Petrelciny święty Ojciec Pio.

            Jest godzina 19.00, samochód zostawiliśmy na parkingu, Edwin z Jagodą idą na poszukiwanie noclegu, a Bina z Elą do bazyliki Matki Bożej Pośredniczki Łask i tu mamy się spotkać.

            Bazylika (konsekrowana 1 lipca 1959 roku) jest obszerna, trójnawowa, przylega do niej stary kościółek i klasztor, do którego 28 lipca 1918 roku przybył ojciec Pio. W prezbiterium przepiękna mozaika przedstawiająca Matkę Bożą Pośredniczkę Łask i uzupełniona po koronacji postać świętego Ojca Pio. Przy tym ołtarzy święty odprawiał ostatnią Mszę świętą 22 września 1968 roku w przeddzień swojej śmierci.

            Świątynia zamykana jest o godzinie 20.00 więc Bina z Elą czekają na zewnątrz na bardzo szerokich schodach. W Domu Pielgrzyma nie ma miejsca, poszukiwania noclegu trwają.

Spotykamy Polaka z Nowego Sącza, który nadwyżkę zarobionych pieniędzy przeznaczył na pielgrzymkę całej rodziny do Włoch. O godzinie 21.15 jesteśmy w pensjonacie Trattoria La Rosa, pokój kosztuje 60 €, są tu trzy łóżka i Edwin na karimacie Najważniejsza jest łazienka, ostatnia kąpiel była w Austrii.

 

26.07.2011 r. – wtorek

San Giovanni Rotondo – Pompeje

 

            Jedziemy do bazyliki na Mszę św. O godzinie 8.30, odprawia biskup, a po niej zwiedzanie. W pewnym momencie stajemy jak wryci – na tronie, w szatach pontyfikalnych siedzi błogosławiony Jan Paweł II jak żywy. Schodzimy do krypty, gdzie był grób świętego, płyta jest odsunięta, a grób pusty, całość otoczona kratą. Po kolei zwiedzamy salę z pamiątkami, między innymi przybory mszalne, kielichy, szaty liturgiczne, butelki po winie i lekach, figurki, kubki. Cela, w której mieszkał – łóżko, fotel, krzesło, stolik umywalka i obrazy na ścianach, przy kracie na podłodze leży mnóstwo karteczek. Dalej jest weranda z plecionymi fotelami, za nią korytarz ze zdjęciami i opisem życia. Piękne stacje drogi krzyżowej – kolorowe płaskorzeźby Jezusa i czarno–białe innych postaci. W jednym z korytarzy rozpoznaliśmy stojącą na podłodze rzeźbę Józefa Pyrza - Polaka na stale zamieszkałego w Paryżu, który swoje rzeźby prezentował w Trzciance w Tygodniu Kultury Chrześcijańskiej w Trzciance.

           Wchodzimy do starego kościoła, jest malutki, z obrazem Matki Bożej Pośredniczki Łask, z lewej strony stoi konfesjonał, w którym od 1935 roku aż do swojej śmierci spowiadał o. Pio. Drewniany chór – tu przychodzili zakonnicy na modlitwę, nad balustradą wisi krzyż, przed nim o. Pio otrzymał stygmaty. Na zewnątrz znajduje się szopka przedstawiająca 11 klasztorów – kościołów, gdzie przebywał święty.

            Za bazyliką znajduje się olbrzymi plac kościelny wyłożony kamiennymi płytami. Z lewej strony otoczony jest murem – kolumnadą, znajduje się tu 8 dzwonów i kilkanaście białych orlików, w dole placu przyciąga wzrok kamienny krzyż wysokości 40 metrów. Po prawej stronie szumi woda w 12 kaskadach, obok rośnie 40 drzew oliwnych (bardzo stare). Na koniec wchodzimy do nowoczesnej świątyni z fasadą ze szkła i metalu, na niej olbrzymi witraż z Apokalipsy świętego Jana. Kościół górny to 3 półokrągłe nawy zachodzące jedna na drugą, a żebrowania zbiegają się w prezbiterium.

            Do dolnego kościoła schodzi się korytarzem, który wypełniają mozaiki ze scenami z życia św. Franciszka i św. Ojca Pio, a ściany kościoła to mozaiki z życia Pana Jezusa. Sufit jest złoto-srebrny, a całość podświetlona płonie złotem, coś pięknego.

            Ciało św. Ojca Pio spoczywa w srebrnym sarkofagu osłoniętym rotundą z wyciętym fragmentem ściany, przez którą można zobaczyć i dotknąć sarkofag. Przez cały czas wije się kolejka pielgrzymów.

            Z San Giowani Rotondo wyjeżdżamy o godzinie 11.45, serpentynami, z których rozciąga się wspaniały widok. Aż po widnokrąg płasko jak stół, a z góry niczym na mapie widać drogi, pola, gaje oliwne, domy. Jedziemy na południowy zachód – robi się bardzo żółto i brązowo, trawa jest wyschnięta, bardzo mało zieleni. Zatrzymujemy się na obiad na skraju gaju opuncji. Migdały są już dojrzałe z otwierającej się zielonej łupiny wystaje druga, brązowa i bardzo twarda, tę trzeba było rozbić kamieniem, aby dostać się do pestki. Jest bardzo gorąco, ale po krótkim odpoczynku ruszamy dalej.

            Około 20 kilometrów przed Neapole leżą Pompeje, miasto u stóp Wezuwiusza, które zostało zniszczone przez wulkan 24 sierpnia 79 roku, a prace wykopaliskowe rozpoczęto w 1748 roku. O godzinie 1700 wjeżdżamy do pięknego, zielonego miasta, samochód zostawiamy na parkingu w tunelu z drzew, krzewów i pnączy (w głębi jest pizzeria pod zielonym dachem). Krótki spacer i już jesteśmy przy odkopanym mieście. Wejściówka kosztuje 11 € Bina i Edwin wchodzą za darmo, jako że są emerytami powyżej 65 roku życia i mieszkańcami Unii Europejskiej.

            Upał nagrzane słońcem kamienie wytwarzają temperaturę jak w piecu chlebowym, nie ma cienia gdyż domy są bez dachów. Krążymy ulicami (są chodniki) z gęstą zabudową domów, są place, świątynie, bogatsze domy stoją w ogrodach i tam podziwiamy piękne posadzki i malowidła na ścianach. W jednym miejscu są zgromadzone meble i przedmioty codziennego użytku jak amfory na oliwę i dzbany na wino. Najciekawsze są gipsowe odlewy ciał ludzkich i zwierzęcych utrwalone w pozach, w jakich zastała ich śmierć. Popioły pokrywające Pompeje szybko zastygły tworząc skorupę. Włoski archeolog Giuseppe Fiorelli opracował metodę wykonywania tych odlewów. Przez niewielki otwór wlewa gips, który wypełniał pustą przestrzeń, a po stwardnieniu gipsu usuwał warstwę popiołu.

            Po godzinnym zwiedzaniu wracamy na parking i dowiadujemy się, że 100 metrów dalej jest camping. W centrum miasta, pod wielkimi drzewami pinii i fikusów mieści się cały kompleks sanitarny, a cały teren jak szachownica przedzielona jest różnorodnymi krzewami, w tym kwitnącymi i pięknie pachnącymi krzewami oleandrów. W naszym boksie mieści się samochód, w którym śpią Bina i Ela oraz dwa namioty Jagody i Edwina. W słupkach nie ma prądu, więc naszą lodówkę włączyliśmy w toalecie. Po kolacji i kąpieli ustawiamy stolik i siedzenia z cegieł pod stojącą nieopodal lampą – długo w noc gramy w „1000-ca”. Niesamowicie pachną oleandry.

 

27.07.2011 r. - środa

Pompeje – Wezuwiusz - Neapol

 

            Śpimy do godziny 7:00, od rana słońce i gorąco, a o godzinie 10:00 opuszczamy przyjemny camping i jedziemy w stronę górującego nad okolicą Wezuwiusza. Przejeżdżamy przez miejscowość Torre del Greco położoną nad zatoką neapolitańską, piękne domy i pensjonaty. Serpentynami wznosimy się coraz wyżej, widać już morze i Neapol.

            O godzinie 11:00 jesteśmy na parkingu, stąd wiedzie droga na szczyt Wezuwiusza, wszędzie stragany. Bilet kosztuje 8 €, zaliczamy jeszcze toaletę (Edwin podpatrzył dziwny mechanizm spłukujący). Zabieramy ze sobą jakieś cieplejsze okrycia, bo będziemy na wysokości 1281 metrów n.p.m. Zaraz za parkingiem para starszych ludzi daje nam ostrugane z kory kije do podpierania (bardzo się przydały).

            Droga na szczyt wiedzie zygzakiem, ograniczona jest drewnianymi barierkami. U stup góry jeszcze zielono – trawy, kwiatki, krzewy, ale im wyżej tym bardziej pusto, tylko zastygła lawa i pył wulkaniczny w kolorze brązu, popielu i czerni. Niebo jest zachmurzone no i dobrze, bo w pełnym słońcu byłoby trudniej wchodzić.

            Dochodzimy do krateru, teraz droga prowadzi samą krawędzią i obejmuje prawie połowę obwodu. Potęga – średnica krateru to 550 -650 metrów, a głębokość 230 metrów, czuje się zapach siarki, w niektórych miejscach unosi się dym.

Wnętrze krateru to skały wulkaniczne ułożone w poziome pasma i piargi usypane z piasku. Jak to możliwe, że na takim podłożu rosną rośliny? Uczepione nad przepaścią przywodzą na myśl tytuł książki Melchiora Wańkowicza „Ziele na kraterze”.

Z góry roztacza się wspaniały widok na Zatokę Neapolitańska i otaczające je olbrzymie miasto Neapol. Na straganie kupujemy wino Vesuvio, z winnic rosnących u podnóża wulkanu. O godzinie 13:00 schodzimy w dół, oddajemy kijki i wtedy okazuje się, że trzeba zapłacić 50 centów, w zamian otrzymujemy okruchy jakiegoś srebrzystego metalu.

Serpentynami zjeżdżamy do Neapolu, szeroka ulica biegnie samym brzegiem zatoki. W połowie drogi stoi zamek – Castel Dell Oro, udaje się nieopodal zaparkować samochód i schodzimy na brzeg. Jest bardzo wąski, siadamy na olbrzymich kamieniach, a plaża to niewielki odcinek czarnego pisku. Świeci słońce, niebo błękitne, o kilka tonów ciemniejsza woda zatoki, pływają białe żaglówki i jachty, w oddali widać wyspę Capri – coś pięknego.

            Po godzinie jedziemy do parafii gdzie pracuję księża saletyni. Plebania jest oddalona od kościoła, dlatego czarny ksiądz z Angoli wsiada do naszego samochodu abyśmy nie błądzili. Dowiadujemy się, że jest tu ksiądz Polak, a proboszczem Włoch, który lokuje nas u sióstr zakonnych obok kościoła. Dostajemy duży pokój z ogromnym stołem, pod którym jest sporo miejsca do spania, obok toaleta i mamy zagwarantowany dostęp do kuchni.

Odwiedza nas ksiądz Krzysztof Krokosz, okazuje się, że był kiedyś w Trzciance, a jest kolegą z roku proboszcza z Kuźnicy.

            Na godzinę 18:30 idziemy na Mszę św. Kościół jest nowoczesny, ośmiokątny, w prezbiterium tylko krzyż z wizerunkiem, z prawej strony ołtarzyk z figurą Matki Bożej Saletyńskiej, a poznajemy tylko po krzyżu Saletyńskim, bo wizerunek jest niepodobny do znanych nam. Główny koncelebrans to ksiądz Jacek Pawłowski, przyjechał do księdza Krzysztofa z Rzymu gdzie studiuje.

Korzystamy z gościnności sióstr i w kuchni gotujemy makaron z sosem pomidorowym (przywiezione z Polski). Przychodzi na herbatę ksiądz Krzysztof i opowiada o parafii. Powstała w 1974 roku, obecny proboszcz to Włoch Carnelo Raovo, wikarym ksiądz Krzysztof 9nie zostanie proboszczem, bo jest innej narodowości) i do pomocy jest Angolczyk, pedre Francisco Muka, który jeszcze studiuje. Państwo włoskie daje pieniądze biskupowi, a ten wypłaca pensje księżom, proboszcz zarabia 900 € ale mają na swoim utrzymaniu trzy siostry Saletynki – Magaszkę i dwie Angolki, one nie otrzymują pensji. Ofiary zebrane w kościele (daje tylko kto chce) są przeznaczone na utrzymanie kościoła. Parafia liczy 7 tysięcy wiernych, z tego w niedzielę przychodzi do kościoła 7 – 10% (połowa parafii to mafie). Istnieją różne grupy jak Odnowa w Duchu świętym, Żywy Różaniec< Straż Honorowa – prowadzą to świeccy wolontariusze. Nauka religii odbywa się przy kościele. Tutaj inaczej wyglądają pogrzeby – cała ceremonia odbywa się w kościele, a na cmentarz udaje się tylko rodzina.

 

28.07.2011 r.– czwartek

Neapol – Monte Cassino – Santa Severa – Ladispoli

 

Po śniadaniu i zapakowaniu samochodu robimy przed kościołem pamiątkowe zdjęcia i podziwiamy pięknie utrzymany ogród z figurą Matki Boskiej Saletyńskiej wznoszącej się do nieba.

            O godzinie 9:25 wyjeżdżamy i znów samym nadbrzeżem, mijamy Castel dell Oro i bramę pozostałą po obmurowaniu miasta. Dalej jest port, a w nim olbrzymie statki wycieczkowe, jachty i małe statki kursujące do wyspy Capri. Widzimy kwitnącą palmę daktylową – z wierzchołka pnia wyrastają długie wiechy pokryte drobnymi kremowymi kwiatkami.

            Jedziemy do katedry, trudno jest zaparkować samochód, musimy trochę przejść pieszo. Katedra – olbrzymia, biała świątynia, piękna. Wnętrze przytłacza ogromem, barokowy wystrój, figury, freski. Kaplica św. Januarego – za ołtarzem znajdują się ampułki z krwią świętego, ale nie możemy tam wejść. Krew została zebrana, kiedy ścięto mu głowę (w każdą ostatnią sobotę kwietnia krew ożywa, burzy się i nabiera koloru). Pod głównym ołtarzem jest krypta z ciałem świętego – też niedostępne.

W drodze do samochodu zatrzymujemy się, aby na chodniku na stojąco zjeść neapolitańską pizzę (jedliśmy już lepsze). Wyjeżdżamy o godzinie 11:30, niesamowity upał 30oC na termometrze i dopiero teraz widzimy, jaki brudny jest Neapol – na ulicach papiery i pety, w tunelach zwały śmieci, a na przedmieściach leżą ich hałdy.

            Jedziemy na północ, zachmurzyło się, zaczyna kropić deszcz, po chwili leje, a kiedy o godzinie 13:00 jesteśmy w Monte Casino już nie pada, ale grzmi i wiszą czarne chmury. Serpentynami wjeżdżamy pod Opactwo Benedyktyńskie, brama jest zamknięta (sjesta od 12:30 od 15:30) więc jedziemy wpierw na cmentarz żołnierzy polskich, położony na stoku sąsiedniego wzgórza.

            Aleja wysadzona tujami prowadzi do bramy, po obu stronach na cokołach orły i napis: Cmentarz poległych w bitwie o Monte Cassino, gdy prezydentem Rzeczpospolitej był Władysław Raczkiewicz naczelnym wodzem generał Kazimierz Sosnkowski dowódcą 2 Korpusu Polskiego generał Władysław Anders ambasadorem RP przy Watykanie dr Kazimierz Papee. Cmentarz odnowiono w 1962 roku staraniem emigracji polskiej”.

            W okręgu, na tle krzyża Virtuti Militari znicz i biało czerwone wiązanki kwiatów, świeże też, a sztuczne czerwone maki, (choć wyglądają jak żywe) – przypominają słowa słynnej piosenki. Na ołtarzu napis: „Przechodniu powiedz Polsce, że polegliśmy w jej służbie. Ciało oddaliśmy Włochom, duszę Bogu, a serce Ojczyźnie”. Tu jest grób generała Andersa, który zmarł w 1970 roku w Londynie, a jego życzeniem było spocząć wśród swoich żołnierzy i w 210 roku dołączyła do niego żona Irena.

            Powyżej, w równych rzędach, w sześciu kwaterach leżą ci, których krew piły czerwone maki – około 1000 białych płyt i krzyży. Wyżej kamienny ołtarz i flagi – polska i włoska. Jeszcze wyżej, na tle zielonej trawy biały zarys olbrzymiego żołnierskiego krzyża z orłem pośrodku,

            Jagoda znajduje grób Wacława Buyko, którego brat jest mieszkańcem Trzcianki. Kilkuosobowa ekipa Polaków z województwa świętokrzyskiego pracuje przy odnawianiu płyt, są czyszczone z nalotów i malowane napisy.

            Niebo jest cały czas zachmurzone, ale ciepło, sjesta jeszcze trwa, więc na parkingu rozkładamy się z obiadem, by o godzinie 15:30 wejść na teren klasztoru.

            Olbrzymi biały kompleks opactwa na Monte Cassino leży na szczycie wzgórza na wysokości 517 m n.p.m., został założony około 529 roku przez św. Benedykta z Nursji, zniszczony około 577 roku i odbudowany na początku VIII wiek. Drugi raz ulega ograbieniu i spaleniu w 883 roku przez Saracenów, po raz trzeci przestaje prawie istnieć po trzęsieniu ziemi w 1349 roku. Przez wieki upiększany, w obecnej formie dotrwał do 15 lutego 1944 roku, kiedy to znalazł się na linii frontu i w ciągu 3 godzin zmienił się rumowisko.

            Zwiedzając opactwo aż trudno uwierzyć, że to wszystko, co widzimy zostało odtworzone. Budynki, dziedzińce, schody, kolumny, figury, a Bazylika Katedralna – cudo, tego nie można opisać, to trzema zobaczyć. Marmurowe, wzorzyste posadzki, takież ściany i kolumny, malowidła na suficie obrazy, a wszystko w tonacji biało-brązowo-złotej.

            Schodzimy do krypty również pięknie zdobionej, gdzie w miejscu głównego ołtarza znajduje się grób świętego Benedykta i świętej Scholastyki, jego siostry i założycielki zakonu Benedyktynek.

            W jednym z budynków znajduje się sklep z dewocjonaliami słynnymi benedyktyńskimi nalewkami, miodami i balsamami. Z dziedzińca rozciąga się wspaniały widok na polski cmentarz i okoliczne wzgórza, na których walczyli żołnierze.

            Kiedy o godzinie 16:30 wyruszamy w dalszą drogę zaświeciło słońce i niebo staje się czyste, jedziemy na północ w stronę Rzymu, po drodze kupujemy arbuz o wadze 17 kg.

            Będąc jeszcze w domu, słyszeliśmy w Polskim Radiu w audycji katolickiej, jak ksiądz franciszkanin opowiadał o swoim pobycie, pracy i urokach okolic miejscowości Santa Jewera niedaleko Rzymu. Przyjechaliśmy tam o godzinie 19:20 licząc na nocleg. Jest to niewielka miejscowość malowniczo położona wśród wzgórz, dom franciszkanów osłaniają pinie, a wokół otacza wysoki żywopłot z oleandrów. Do domu przylega kaplica, na ścianie tablica z napisem, że 29-12-1997 roku był tu Ojciec święty Jan Paweł II. Przyjął nas ten sam ksiądz, który był w radiu – wydaje tutaj Rycerza Niepokalanej, jest tylko drukarnia i niema żadnego pomieszczenia żeby nas przenocować.

            Szukamy campingu, wszędzie tylko miejsca dla kamperów, wreszcie w miejscowości Ladispali na campingu o pięknej nazwie Quenn mamy kawałek trawy pod dachem Bina i Ela znikają w samochodzie. Prąd jest tylko w pralni, prysznic z ciepłą wodą za żetony. Jest tuż bardzo późno, więc, a Jagoda i Edwin nie rozbijają namiotów i śpią na trawie.

 

29.07.2011 r. – piątek

Ladispoli – Rzym – Ladispoli

 

            Śpimy długo, bo do godziny 7:40, nie ma, na czym przysiąść – śniadanie jemy na stojąco, a potem idziemy na plażę przy campingu. Jest prawie pusta, jakaś brudna, piasek ciemny. Lokujemy się obok wyrzuconego przez morze pnia drzewa. Rzucamy się do zbierania muszelek, a jest ich dużo i ładne. Później kąpiel słoneczna na zmianę z morską, chociaż woda jest niezbyt ciepła i tak do godziny 12:30.

            Wracamy na sjestę pod nasz dach, posilamy się zupkami i gramy w „tysiąca”, a o godzinie 15:30 znów na plażę. Po dwóch godzinach jesteśmy na campingu i zmywamy sól pod zimnym prysznicem. Jagoda przytaskała z pralni trzy plastikowe krzesła i zasiadamy do uczty. Jest do zjedzenia 17-to kilogramowy arbuz (nie daliśmy mu rady, część została na jutro), jemy polskie ciasto i popijamy włoskie wino i gramy w „tysiąca”. Nie ma światła, więc gramy do chwili, kiedy jeszcze widoczne są znaki na kartach.

            Późnym wieczorem przyjechali trzema samochodami Polacy ze Śląska, rozbili obok nas dwa namioty. Doskonale radzili sobie w ciemnościach, bo mieli na czołach latarki, jak górnicy.

 

30.07.2011 r. - sobota

Wiener Neustadt - Trzcianka

 

            Jesteśmy już zapakowani do samochodu i o godzinie 9:00 idziemy na plażę, aby jeszcze trochę zażyć kąpieli słonecznej i wodnej. Punktualnie o godzinie 11:00 opuszczamy camping i niebawem piękna Via Aurelia wjeżdżamy do Rzymy.

            Zatrzymujemy się na campingu Villago Roma i po załatwieniu formalności w recepcji wjeżdżamy krętą drogą do góry. W cieniu wysokich drzew są rozstawione domki campingowe oraz otoczone żywopłotami miejsca namiotowe. Zajmujemy taki „pokoik”, nieopodal jest zaplecze sanitarne oczywiście z ciepłą wodą, dalej sklepy, restauracje, olbrzymia pralnia i jedynie tutaj możemy podłączyć się z naszym czajniczkiem na wodę. Poniżej jest duży basen kąpielowy, czyli pełen komfort, a wszystko w cieniu drzew, otulone krzewami i żywopłotami. Zjadamy nasz obiad w jadalni, są to stoły i ławki przykryte słomianymi daszkami, wszędzie bardzo czysto.

            Jedziemy do centrum na Wzgórze Kapitolińskie i parkujemy przy Ołtarzu Ojczyzny. Jest to biała, monumentalna budowla, stanowiąca tło dla pomnika Wiktora Emanuela II, wzniesionego dla uczczenia Niepodległości Włoch. Na placu przed pomnikiem same atrakcje – uliczni sprzedawcy oferują swoje towary, można zrobić zdjęcie z przystojnym pretorianem z czasów Cesarstwa Rzymskiego (oczywiście za opłatą), obserwować malarzy i rysunków – Ela kupiła wykonany bardzo ciekawą techniką rysunek Koloseum. Z kolumnady budowli mamy wspaniały widok na znajdujące się poniżej Forum Romanum. To tutaj koncentrowało się życie publiczne starożytnego Rzymu, na dużej przestrzeni wznoszą się ruiny świątyni, marmurowych pałaców, białe kolumny i kamienne place.

            Kierujemy się w stronę Koloseum. Po drodze, szeregiem długich schodów, przechodzimy na Kapitol. Tu na kolumnie umieszczony jest symbol Rzymu – Wilczyca Kapitolińska karmiąca Romulusa i Remusa, a dalej rozciąga się, zaprojektowany przez Michała Anioła, wspaniały Plac Kapitoliński. Pałacem Senatorskim stoi pozłacany pomnik imperatora Marka Aureliusza. Jest to najstarszy rzymski pomnik konny z II wieku, jaki przetrwał do naszych czasów.

            Na ulicy Fori Imperiali niedaleko Koloseum, zainstalowane są mapy rozwoju terytorialnego imperium rzymskiego od początku aż do jego upadku.

            Wreszcie przed nami olbrzymia bryła. Koloseum, choć to tylko ruiny jednak widać ten ogrom. Budowany był przez żydowskich więźniów od 72 roku, nazwany został Amfiteatrem Flawiuszów i stanowił demonstrację potęgi rzymskiej. Kiedy popadł w ruinę stał się kopalnią materiału budowlanego dla całego Rzymu, dopiero papież Benedykt XIV uratować to, co pozostało umieścił w centrum Koloseum krzyż i odprawiał Drogę Krzyżową.

            Wejście do wnętrza tylko za biletami, a że do zamknięcia jest niewiele czasu, więc rezygnujemy i podziwiamy budowlę obchodząc ją dookoła.

            Idziemy Via del Corsa, najgłośniejszą i najbardziej centralną ulicą Rzymu, z której wąziutka uliczka prowadzi do najwspanialszej fontanny rzymskiej – fontanny Trewi z 1735 roku składa się na nią fasada wielkiego pałacu ozdobiona statuami i płaskorzeźbami, wznosząca się nad wieloma skałami, z których tryska woda ze wszystkich stron. Wokół tłumy ludzi wrzucających pieniądze, (aby jeszcze wrócić do Rzymu) i fotografujących się na jej tle.

            Idąc dalej skręcamy w wąską ulicę Via Condotti, najwykwintniejszą ulicę miasta ekskluzywnymi sklepami i restauracjami, która prowadzi na Plac Hiszpański. Zapada już zmierzch, a przed nami wspaniałe, słynne z wielu filmów schody, prowadzące do kościoła Trinita Dei Monti. Tutaj też niesamowicie tłoczno, nie ma żadnego wolnego stopnia, wszędzie błyski aparatów fotograficznych, nieopodal unosi się dym i zapach pieczonych kasztanów. Późną nocą wracamy na nasz camping.

 

31.07.2011 r. – niedziela

Ladispoli – Rzym – Ladispoli

 

            Czekając w pralni na zagotowanie się wody, wypijamy kawę z automatu po 1€. Dwoje młodych ludzi z obsługi pralni rozmawiają ze sobą po rosyjsku, dowiadujemy się, że przyjechali do pracy z Ukrainy.

            Po śniadaniu, o godzinie 10:00 opuszczamy camping i jedziemy do Watykanu, Edwin parkuje samochód w granicach państwa – taniej i nie tak tłoczno.

            Wchodzimy na plac św. Piotra – olbrzymi, ma 240 metrów szerokości i 340 metrów długości, po lewej i prawej stronie fontanny, na środku obelisk egipski wysokości 25 metrów. Przed nami największa świątynia chrześcijańska, Bazylika Watykańska zbudowana na grobie św. Piotra z wspaniałą kopułą wykonaną przez Michała Anioła. Od Bazyliki rozchodzą się dwa skrzydła kolumn w kształcie półkola, zbudowana przez Berniego, wyglądają jak ramiona świątyni otwarte na przywitanie. Jest ich 184 w czterech rzędach. Ustawiamy się w kolejce do wejścia już na początku prawej kolumnady, dość szybko przesuwamy się do przodu. Na wysokości schodów przechodzimy przez bramkę, która nas prześwietla i wchodzimy do wnętrza.

            Jest olbrzymie 186,36 metra długości, 125 metrów wysokości i 184 metry szerokości, na posadzce są zaznaczone najdłuższe świątynie świata, wśród nich jest Bazylika Mariacka w Gdańsku. Po prawej stronie przystajemy na chwilę przed Pietą Michała Anioła i podchodzimy do grobu Błogosławionego Jana Pawła II. Niestety nie można dotknąć płyty, kaplicę oddzielają balaski, które zatrzymują na sobie tłumy ludzi. Mimo to panuje tu niesamowita cisza, słychać tylko szepty odmawianej modlitwy.

            Do głównego ołtarza i grobu św. Piotra nie można dojść gdyż trwa msza św. i wszystko jest ogrodzone. Wracamy lewą stroną, jeszcze zdjęcie przy pięknej kropielnicy Berniniego i wychodzimy na zewnątrz, jest godzina 12:00 i na i na placu przy telebimie odmawiamy Anioł Pański z Ojcem św., który przebywa w Castel Gandolfo.

            Znów wracamy do Bazyliki, aby o godzinie 13:00 w kaplicy św. Józefa uczestniczyć we mszy św. kaplica jest z lewej strony, wąskim przejściem między sznurami wchodzimy do tak samo odgrodzonej kaplicy. W czasie mszy św. nikt nie wchodzi i nie przeszkadza, pilnują porządkowi, celebruje ksiądz Wietnamczyk lub Koreańczyk, trudno nam się rozeznać w nacji, a mówi po włosku.

            Po mszy św. krętymi schodami prowadzącymi w dół schodzimy do Grot Watykańskich. Pełna majestatu cisza panuje w tych podziemiach, wokół i piękne sarkofagi i skromna płyta, gdzie do chwili beatyfikacji spoczywał Ojciec św. Jan Paweł II.

            Wychodzimy na zewnątrz, za prawą kolumnadą znajdują się sklepy i kramy ze wszystkim, kupujemy widokówki i koszulki na prezenty. Przy samochodzie, na schodkach watykańskiego domu jemy nasz kanapkowy obiad, jest godzina 15:00.

            Jako że już rano opuściliśmy camping (za drogi), teraz znów musimy szukać noclegu. Słyszeliśmy w Polsce, że niedaleko Rzymu jest miejsce gdzie często jeździł Jan Paweł II – Mentorella, może nas przenocują. Leży w odległości 60 km na wschód w Górach na wysokości 1018 m.

            Kiedy wjeżdżamy serpentynami do góry, rozpościerają się przed nami przepiękne widoki. Mijamy niewielki las, później odkryty teren, wioska z piętrowymi domami, w oddali druga wioska jakby przyklejona do gór. Na trawiastym terenie wystają skały, a między nimi chodzą krowy z dużymi rogami, a jest bardzo stromo.

            O godzinie 17:15 zatrzymujemy się na parkingu z dużej ilością samochodów i kawałek drogi idziemy, powstało w miejscu y pieszo do góry.za zakrętu wyłania się wysoka skała, na niej kościół, przyległe budynki i na samym szczycie bardzo stary klasztor. Przed wejściem do kościoła stoi pomnik Ojca świętego Jana Pawła II w szatach pontyfikalnych z liściem palmy w ręku, cały złotym kolorze.

            Trwa Msza św., więc idziemy wyżej do klasztoru. Po drodze wąską szczeliną w skale wchodzimy do groty, jest tu figura św. Benedykta z Nursji i ołtarz i czaszki ludzkie, tutaj święty przebywał przez dwa lata. Idziemy schodami świątyni (85 stopni) na szczyt skały gdzie znajduje się kaplica świętego Eustachego z drugiej połowy XVII wieku i dzwonnica, wszystko zamknięte. Stąd mamy wspaniały widok na całą okolicę. Wchodzimy do kościoła – jest to Sanktuarium Matki Bożej Łaskawej, najstarsze we Włoszech, powstało w miejscu nawrócenia świętego Eustachego w IV wieku. Gospodarzami są polscy księża Zmartwychwstańcy.

            Wita nas ksiądz Henryk Karbowiak i ofiaruje noclegi. Obok kościoła jest Dom Pielgrzyma, nie ma pielgrzymów, więc możemy wybierać pokoje. Są czteroosobowe, dwie toalety, prysznic z ciepłą wodą, a na dole do dyspozycji kuchnia i jadalnia – komfort. Na kolację będzie makaron z sosem pomidorowym, a na razie robimy zakupy w sklepiku z pamiątkami.

            Po kolacji siadamy pod drzewem obok pomnika, ale jeszcze księdza Karola Wojtyły, który przybył tu pierwszy raz w czasie Soboru Watykańskiego II, a później przy każdej bytności we Włoszech, czyli bardzo często. Był tu także kilka dni przed konklawe, a potem powrócił w oficjalnej wizycie, jako papież już w czternastym dniu pontyfikatu 29 października 1978 rok. Później przebywał prywatnie jeszcze siedmiokrotnie. Nie dziwimy się wcale, że Ojciec święty przyjeżdżał tutaj „ładować akumulatory” – to szczególne miejsce.

                                   U podnóża sanktuarium rozrzucone są po całej okolicy miasteczka i sioła.

Niektóre z nich położone w dolinach, inne na wzgórzach, jeszcze inne mocno uczepione stromych stoków gór, tworzą wokół swoistą koronę. Nocą panuje tu głęboka, wręcz uroczysta cisza, zaś niebo i ziemia wydają się być złączone ze sobą, tworzą jednorodne tło dla niezwykłego gwiazdozbioru naturalnych gwiezdnych konstelacji oraz tych utworzonych przez tysiące światełek okolicznych miejscowości.

               Tutaj zapomina się o pędzącym współczesnym świecie, tutaj jest człowiek, natura i Bóg.

 

01.08.2011 r. – poniedziałek

Mentorella – Castel Gandolfo – Rzym – Mentorella

 

            Na śniadanie znów jemy makaron (lepsze to niż suche kanapki) i o godzinie 9:40 wyjeżdżamy do Castel Gandolfo. Na miejscu jesteśmy o godzinie 11:00, samochód zostawiamy na parkingu, a my wspinamy się w górę do pałacu papieskiego. W dole leży jezioro Albano, prawie okrągłe, otaczają je zielone wzgórza, które odbite w wodzie dają wrażenie jakby w dole leżał olbrzymi szmaragdowy klejnot.

            Dochodzimy tylko do bramy pałacu, trwają jakieś roboty budowlane i nie można wejść na dziedziniec. Zostają nam do zwiedzania sklepy, których jest całe mnóstwo i robimy zakupy. O godzinie 12:00 wyjeżdżamy do Rzymu, jest bardzo gorąco.

            Zatrzymujemy się przy Bazylice św. Pawła, za Murami, to jeden z najwspanialszych kościołów rzymskich, stanął na grobie świętego. Świątynię otacza czterorzędowy portyk złożony ze 150 kolumn, na środku statua św. Pawła, front zdobi złota mozaika. Wnętrze bazyliki składa się z pięciu naw, które oddzielają gęsto ustawione kolumny. Nad kolumnami umieszczone są medaliony z portretami wszystkich papieży począwszy od św. Piotra po Benedykta XVI. Piękny biało-złoty sufit i marmurowa posadzka dopełniają całości. Wszystko to zostało odtworzone po pożarze, które w 1823 roku zniszczył bazylikę.

            Jedziemy najsłynniejszą ulicą świata, to Via Apia – Droga Apijska, została zapoczątkowana przez Appiusza Klaudiusza w 312 roku. Tutaj znajdują się katakumby Domitylli, podziemny chrześcijański cmentarz. Naszą przewodniczką jest Polka, mieszka w Rzymie od 10 lat tutaj wyszła za mąż, ma synka. Uprzedza nas, że w katakumbach temperatura nie przekracza 17oC.

            W Rzymie jest kilka katakumb, ale w tych gdzie jesteśmy, jako jedynych zachowała się podziemna część bazyliki cmentarnej, która powstała w IV wieku, jest trzynawowa z półkolistym prezbiterium. Katakumby Domitylli są najbardziej rozległe, galerie i korytarze mają 17 kilometrów długości i są rozmieszczone na czterech poziomach ze 150 tysięcy grobów, zwiedzamy oczywiście niewielką część, oświetloną lampami elektrycznymi. Podziwiamy zachowane przez stulecia świadectwo utrwalone w symbolicznych dekoracjach płyt nagrobnych oraz fresków, znakach więzi z Bogiem i kilku świętych męczenników pochowanych na tym starożytnym cmentarzu. To prawdziwy labirynt, gdyby ktoś się odłączył byłby kłopot. Tymi katakumbami od 2009 roku opiekują się Misjonarze Werbiści.

            Jednym z najsłynniejszych miejsc drogi Apijskiej jest kaplica Damiana Quo Vadis? Według legendy w tym miejscu św. Piotr uciekający z Rzymy przed prześladującym chrześcijan Neronem ujrzał Chrystusa i zapytał: „Panie, dokąd idziesz?” w odpowiedzi usłyszał „Idę do Rzymu, aby być ukrzyżowanym po raz drugi”. Postać Chrystusa zniknęła, lecz ślady Boskich Stóp pozostały. Te ślady odciśnięte na kamiennej płycie są w kaplicy oraz freski przedstawiające scenę spotkania.

            Jest również popiersie z napisem po włosku: Henryk Sienkiewicz 1846-1916 autor Quo Vadis nagrodzony Noblem. To tutaj Sienkiewicz zaczerpnął natchnienie do swojej powieści 22 marca 1982 roku odwiedził kolegę Jan Paweł II. Wjeżdżamy znów do centrum i zatrzymujemy się na terenie, który był rezydencją papieży do 1305 roku. Na Placu św. Jana stoi bazylika św. Jana, jest pierwszym kościołem w Rzymie i na całym świecie, zbudowany został przez Konstantyna, obecny powstał w XVII wieku. Nie jest tak duży jak poprzednie, składa się z pięciu naw, dookoła głównej nawy stoją posągi apostołów, wyżej różne płaskorzeźby, piękny ołtarz i sufit.

            Po lewej stronie Placu znajdują się Święte Schody. Według tradycji są to te same schody, po których Jezus wszedł do domu Piłata, przywiozła je do Rzymu święta Helena. Po 28 stopniach można wejść tylko na kolanach. Czwartym największym kościołem w Rzymie jest Bazylika św. Maria Maggiore zbudowana ku czci Matki Bożej, powstał w V wieku. Ma trzy nawy, jest wspaniale ozdobiona, szczególnie piękne są mozaiki przedstawiające sceny Starego i Nowego Testamentu.

            Na zakończenie zwiedzania Rzymu delektujemy się wspaniałymi lodami i o godzinie 19:15 wyjeżdżamy do Mentorelli.

            Kiedy wjechaliśmy w góry zaczęło zmierzchać, mijamy oświetloną ogromną stodołę, obok stado krów i tabun koni. Wokół, w dolinach i na wzgórzach zapalają się światełka, coraz ich więcej - ślicznie.

            Do księdza Henryka przyjechali dwoma samochodami goście z rodzinnego Opoczna, zajęli następne pokoje. Po kolacji idziemy na pobliski wzgórek, wąska i kręta ścieżka prowadzi nas na szczyt gdzie stoi duży krzyż. Jest tu miejsce i na modlitwy i na podziwianie tych przepięknych widoków. Przychodzi po nas ksiądz Henryk, ma dla nas jakąś wielką niespodziankę. Kiedy schodzimy, ksiądz Henryk zahukał jak sowa, po kilku sekundach z zarośli odezwała się prawdziwa sowa, ksiądz jeszcze raz i sowa odpowiedziała i tak kilka razy rozmawiają ze sobą.

            Wchodzimy do pomieszczeń klauzurowych i wchodzimy do pokoju gdzie przebywał Ojciec święty Jan Paweł II. Stoi łóżko, choć nigdy tu nie nocował, dwa fotele, drewniane krzesło jak tron, biurko z księgą pamiątkową, obok jest maleńka łazienka. Jesteśmy bardzo zaszczyceni, bo nie wszystkim było dane oglądać ten pokój, a my mogliśmy dotknąć, usiąść – to przecież relikwie.

            Ksiądz Henryk opowiada, że do lat 70-tych nie było tu prądu i wody, teraz pomieszczenia ogrzewane są ropą, mróz jest niewielki ledwie kilka stopni, ale śniegu nieraz dużo nasypie, nawet do pół metra.

 

02.08.2011 r. – wtorek

Mentorella – Guadagnolo – Florencja – Pisa – Livorno

 

            Idziemy do kościoła na mszę świętą o godzinie 8:00. Kościół jest malutki, ale ma trzy nawy. W ołtarzu figura Matki Bożej Łaskawej z XII wieku siedzącej na tronie i trzymającej na kolanach kilkuletniego Jezusa, oboje w koronach założonych 29.09.1901 roku, wokół wota i róża papieska. Prezbiterium otaczają kute balaski, w nawie głównej freski z XV i XVII wieku przedstawiają świętych, jest też fresk świętego Kazimierza królewicza, patrona Polski i Litwy z XIX wieku. Po lewej stronie marmurowa tablica z popiersiem i napis: Ojciec święty Jan Paweł II Polak w czternastym dniu swego pontyfikatu złożył hołd Matce Łask Bożych w umiłowanym przez siebie sanktuarium Mentorskim i wygłosił orędzie o doniosłości modlitwy w życiu człowieka. Jest również adnotacja, że 29.10.2005 roku był tu Benedykt XVI w rocznicę pierwszego pobytu Jana Pawła II.

            W prezbiterium wspaniały witraż upamiętniający 1000-lecie Chrztu Polski i w górnej części postacie założycieli Zgromadzenia Zmartwychwstańców (Bogdana Jońskiego, Piotra Semeneki, Hieronima Kajsiewicza), w części centralnej książę Mieszko I i księżna Dąbrówka, po stronie lewej wieża sanktuarium Jasnogórskiego z obrazem Czarnej Madonny, z którego wychodzą promienie w stronę orła białego w koronie (wpływ kultu Maryjnego na historię Polski), po prawej król Jan II Sobieski, wielki obrońca chrześcijaństwa. Z tyłu ołtarza wisi obraz Matki Boskiej Częstochowskiej i portret Jana Pawła II, pod nimi doniczki z pięknymi storczykami.

            Wyjeżdżamy z żalem z tego cudownego miejsca o godzinie 9:45. Ksiądz Henryk Karbowiak jest proboszczem przy kościele w miejscowości leżącej o 200 metrów wyżej i zaprasza nas do siebie. Malutka wioska i piękny kościół z Jezusem Miłosiernym w ołtarzu. Obok kościoła mieszkają siostry zakonne w białych habitach. Wracając zatrzymujemy się przy tutejszym cmentarzu. Jest ogrodzony murem z żelazną furtką. Część grobów usytuowanych jest piętrowo (jak blokowisko), część w pięknych kapliczkach, a część normalnie z płytą i krzyżem.

            Jeszcze zatrzymujemy się na drodze w miejscu gdzie jest najpiękniejszy widok na Montorelly, aby jak najdłużej mieć w pamięci.

            Opuszczamy góry i kierujemy się na północ do Florencji. Jedziemy płaskimi dolinami, po prawej stronie wznoszą się Apeniny, później wjeżdżamy na wzgórza Toskanii. Są zielone, pokryte winnicami, pojedyncze domy otoczone cyprysami (takie widoki widziało się w filmach – piękne). Jest bardzo gorąco, temperatura 32oC, zatrzymujemy się na olbrzymim parkingu przy autostradzie. Po całym parkingu biegną pasy daszków, pod które ustawiają się samochody, aby uciec w cień przed palącym słońcem, tu jemy nasz obiad.

            O godzinie 16:00 jesteśmy we Florencji, nie ma gdzie zaparkować samochodu, wreszcie jest miejsce w podziemnym. Idziemy do katedry – przepiękna kolorowa budowla z olbrzymią kopułą. Stajemy na końcu bardzo długiej kolejki, po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że to na kopułę, więc stajemy w drugiej. Po placu przemieszczają się tłumy turystów, a my ledwo zdążyliśmy wejść do katedry (tylko do 17:00). Pusto, bardzo mało rzeźb i obrazów, tylko u góry olbrzymia, wspaniała kopuła, która rozproszonym światłem rozjaśnia wnętrze z freskami i witrażami.

            Wokół placu katedralnego mnóstwo sklepików z toskańskimi winami, owocami, ziołami, także restauracje i kawiarnie. Idąc ulicą napotykamy stary i bardzo piękny kościół z barokowym przepychem wnętrza. Atrakcją Florencji jest jedyny w swoim rodzaju most na rzece Arno. Z mostu nie można zobaczyć rzeki, środkiem biegnie ulica, a po jednej i drugiej stronie ciasno obok siebie są sklepy i sklepiki, raczej ekskluzywne (złoto i biżuteria). Jeżeli spojrzy się na most z nadbrzeża, to cały jest zabudowany mieszkaniami.

            O godzinie 18:00 wyruszamy do Pizy obejrzeć słynną Krzywą Wieżę. Nadal jest bardzo gorąco 34oC, zaciemnioną aleją wchodzimy na obwiedziony murem rozległy plac. Stoi tu olbrzymia biała katedra z dwiema kopułami, a obok niej również biała i również olbrzymia wieża. Odchylenie od pionu jest bardzo duże, aby wejść na wieżę trzeba uiścić opłatę, my podziwiamy ją z zewnątrz.

            Kierujemy się teraz w stronę Liworno, aby dojechać do Morza Śródziemnego, a jako że zbliża się noc, więc już na przedmieściach szukamy campingu. Natrafimy na dwa internacjonalne campingi, ale one są nie na naszą kieszeń, więc szukamy dalej. Dowiedzieliśmy się, że gdzieś tutaj ma być normalny, ale nie możemy znaleźć, jeździmy w kółko, zrobiło się ciemno – rozpacz. Jest wreszcie Camping Pineta – ukryty w chaszczach i źle oznakowany. Dostajemy miejsce na samochód w samym kącie campingu, bez oświetlenia a w to miejsce prowadzi nas facet na wózku akumulatorowym.

            Uliczki są nieoznakowane, ciemne i także podobne do siebie, że Bina z Elą po wyjściu z toalety pobłądziły i facet na wózku musiał je przywieźć w ten nasz kąt, (a jak trudno było dogadać się z Włochem po polsku). Już dzisiaj nie było żadnego mycia, Bina z Elą śpią w samochodzie, Jagoda i Edwin w śpiworach pod gołym niebem – włoskim, ciepłym niebem.

 

03.08.2011 r. – środa

Livorno – Padwa – San Dona di Piave – Eraclea Mare

 

            Kiedy świeci słońce można pewnie poruszać się po campingu i nie zabłądzić. Już o godzinie 10:00 jesteśmy na plaży, może jest spokojne, prawie bez fal, przy brzegu płytko i można daleko wejść w morze. Zbieramy muszelki, które są duże i ładne. Jednak zaczyna się chmurzyć, więc już o godzinie 12:30 schodzimy z plaży. Ładujemy się do samochodu i jedziemy do centrum Liworno.

            Najlepiej robi się zakupy w LIDL-u i my buszujemy po markecie, aby kupić i zawieźć do domu typowo włoskie produkty jak oliwę, oliwki, kawę, piwo, wino i Limonciello – cytrynowy likier. Wrzucamy butelki do samochodu i autostradą jedziemy na wschód, w stronę domu do Padwy.

Znów przepięknymi wzgórzami Toskanii, później wpadamy w tunele i estakady, aby wyjechać na zupełnie płaską nizinę. Cały czas niebo było zachmurzone, ale powietrze parne, temperatura oscylowała w granicach 30oC.

            W Padwie jesteśmy o godzinie 18:10 i już prosto do świętego Antoniego. O tej porze nie ma już żadnego tłoku, ale my nie mamy dużo czasu. Bazylika jest potężna, bardzo szeroka fasadą z krużgankami nad trzema wejściami, przykryta jest ośmioma kopułami, dwiema wieżami z dzwonami dwiema wieżyczkami w kształcie minaretów. Budowę świątyni rozpoczęto w 1232 roku w rok po śmierci świętego, jest z czerwonej cegły.

            Wnętrze jest również imponujące, składa się z trzech naw oddzielonych filarami z przepiękną kolorową posadzką. Dużo kaplic, każda inna i wszystkie piękne, jest nawet kaplica polska pw. świętego Stanisława ozdobiona freskami. Najpiękniejsza jest położona w centralnej części kaplica relikwii, została zbudowana w XVII wieku z barokowym przepychem. Wspaniałe relikwiarze ustawione są w niszach ściennych między innymi z językiem świętego, które możemy podziwiać z daleka (oddzielają piękne balaski).

            Na placu przed bazyliką całe mnóstwo kramów i sklepików z dewocjonaliami i pamiątkami, wszędzie widnieje święty Antoni, nawet chlebki mają opakowanie z wizerunkiem świętego.

            O godzinie 19:00 wyjeżdżamy z Padwy do miejscowości San Dono Piove, gdzie nocowaliśmy w Ośrodku Don Bosko i zamówiliśmy nocleg na drogę powrotną. Po niespełna dwóch godzinach jesteśmy na miejscu. Wchodzi do nas chyba woźny i oznajmia, że wszyscy wyjechali, a on nie otrzymał żadnego polecenia, aby nas wpuścić. I tak marzenie o spaniu, choć na podłodze, ale pod dachem spełzła na niczym.

            Zapadła decyzja, że pojedziemy nad brzeg Adriatyku i tam może coś znajdziemy. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Eraclea Marc są campingi, ale bardzo, za dużo oświetlenia – zauważą nasz samochód i przegonią. Nieopodal jest drugi parking, ciemniejszy, stajemy w narożniku przy żywopłocie. Bina z Elą jak zwykle w samochodzie, a Jagoda z Edwinem robią sobie posiedzenie wprost na asfalcie zasłonięci samochodem – aby do świtu.

 

04.08.2011 r. – czwartek

Eraclea Mare – Wiener Neustadt

 

            Parę minut po godzinie 16:00 już jesteśmy na nogach, toaleta gdzieś w krzakach. Jemy śniadanie popijając wodą, a później Edwin zabiera się do pakowania naszych butelkowych zakupów (przy sklepie były wrzucone byle jak).

            Już o godzinie 8:00 jesteśmy na plaży, pierwszy raz widzimy odpływ morza, woda jest daleko, została bardzo szeroka, wilgotna plaża. Kilka osób z odsłoniętych kamieni falochronów pieczołowicie zbiera muszle zanim woda znów ich przykryje. Jest chłodno, ale woda bardzo ciepła, taplamy się z przyjemnością, zbieramy muszelki, których jest tu bardzo dużo i tak do godziny 13:00.

            Jedziemy do centrum miejscowości, aby w jakimś małym sklepiku zrobić jeszcze zakupy, niestety wszystkie zamknięte a na drzwiach wywieszka „Alimentań sjesto 12:30 – 16:00” i znów jedziemy do LIDL-a.

            Teraz już jedziemy do domu, cały czas płasko aż po horyzont, mijamy pola kukurydzy i jakiejś innej zielonej rośliny, aż tu raptem przed nami wyrastają niebosiężne góry porośnięte świerkiem lub jodłą. Przepiękne widoki w przerwach między tunelami, które wydrążone w skałach mają długości 1500, 1600, 2300 metrów, a jest ich bardzo dużo. Powyżej autostrady biegną tory kolejowe, kiedy jesteśmy na estakadach to widzimy wioski leżące bardzo nisko pod nami – piękne są Alpy.

            O godzinie 16:50 jesteśmy na granicy z Austrią na wysokiej przełęczy. Tu trzeba wykupić winietę za 7,90 € i napić się naprawdę dobrej kawy. Niebo jest zachmurzone, kropi deszcz, a my chłoniemy te przepiękne widoki górskie.

            W Wiener Neustadt u gościnnych ojców kapucynów jesteśmy o godzinie 20:40. Znów otrzymujemy nasze dwa pokoje i tak upragnione materace. Jeszcze wychodzimy na spacer po mokrym od deszczu mieście, a kiedy po powrocie wyciągamy się na miękkich materacach to już tylko we wspomnieniach zostają te noclegi w samochodzie lub na gołej ziemi i asfalcie.

 

05.08.2011 r. – piątek

Wiener Neustadt - Trzcianka

 

            Wcześnie, bo już o godzinie 6:30 jesteśmy w kuchni gdzie pozwolono nam ugotować polski, wieziony z domu makaron z polskim sosem pomidorowym. Uśmiał się z nas ojciec kapucyn, że woziliśmy makaron przez pół Europy, szczególnie przez całe Włochy, ale za to poczęstował nas taką wspaniałą kawą, jakiej jeszcze nie poiliśmy. Zresztą było tu tak serdecznie, swojsko, jak to u kapucynów bywa, że zapomnieliśmy już o wszystkich trudach tego wyjazdu. Otrzymaliśmy jeszcze napoje na drogę i o godzinie 9:20 wyjechaliśmy z klasztoru.

            Jest piękna pogoda, słońce i ciepło, wjechaliśmy na autostradę A1, z której po jakimś czasie nas ściągnęło i jedziemy przez wioski – ładnie tu, ale dłużej. Do Czech wjeżdżamy o godzinie 11:20, znów nas ściągnęło, jedziemy byle jakimi drogami. Zaczyna się chmurzyć, ale jest ciepło, temperatura 25oC.

            W Polsce, na przejściu w Bobokowie jesteśmy o godzinie 13:50 i zaraz poszły w ruch telefony, aby powiadomić bliskich gdzie jesteśmy. Awizujemy się u Biny koleżanki we Wrocławiu, zaczyna padać deszcz i pada aż do Wrocławia. Gościnna gospodyni czeka na nas z obiadem i kawą, Edwin rewanżuje się włoskim winem.

            Teraz już bez zbędnych postojów szczęśliwie docieramy do domów. To była jedna z najtrudniejszych naszych eskapad, ale co zobaczyliśmy to nasze.

Elżbieta Żydowicz