Pielgrzymki Menu: Wyprawa do Macedonii, Grecji i Albanii

03.07 - 18.07.20010 r.

Kronika

03.07.2010 r. - sobota

Trzcianka - Chrenowiec (Słowacja)

 

 

            Tradycyjnie już wyjazd z Trzcianki o godzinie 6.00, z Kuźnicy 6.15 - czyli bez żadnych spóźnień jedziemy na południe, tylko dwa samochody i tak:

Skoda OKTAVIA     - za kierownicą           - Edwin Klessa

                                    - pilot                         - Jadwiga Witkowska

                                    - pasażerki                 - Albina Szczudło

                                                                      - Elżbieta Żydowicz

Toyota COROLLA    - za kierownicą          - Marian Żmudziński

                                    - pasażerowie             - ks. Piotr Komisarz MS

                                                                        - Genowefa Gołaś

 

            Jest piękna, słoneczna pogoda, jedziemy przez Oborniki, Poznań do Wrocławia. W międzyczasie o godzinie 9.00 śniadanie na stacji, a później już na autostradzie A4 obiad w Mc Donald's. Robi się coraz bardziej upalnie, temperatura waha się w granicach 27-29°C, a przy asfalcie 47,2°C, bez klimatyzacji w samochodzie trudno byłoby podróżować (wcześniej tak było).

            Zjechaliśmy na drogę do Ostrawy. Okazało się, że jest i trzeba objazdami dostać się do Cieszyna - przy okazji poznaliśmy trochę miejscowości na Śląsku. Jeszcze przed granicą wizyta w Biedronce, aby jeszcze za złotówki zrobić zapas chleba i napojów, ostatnie telefony do rodziny i o godzinie 15.15 wjeżdżamy do Czech. Teraz już jak "biczem strzelił", znana nam trasa, jedziemy do Chrenowca na Słowacji.

            Na miejscu jesteśmy o 18.00. Ks. proboszcz Andrzej Tomaka MS ratuje nas przed przegrzaniem zimnym piwem i innymi napojami. Na godzinę 18.30 idziemy do kościoła (dobrze, że Msza św. jest z niedzieli, bo jutro bardzo wcześnie wyjeżdżamy).

            Pracuje tu jeszcze ks. Zbigniew Gierlak MS i ks. Stanisław Pyzik MS. W Chrenowcu pierwszy kościół drewniany stanął w 1339 roku, a kiedy spłonął wybudowano w 1949 roku obecny. Kościół jest za duży, kiedyś przychodzili tu ludzie z całej doliny, a teraz niewielu wiernych zapełnia ławy.

            Musimy złożyć jeszcze, zawsze miłą dla nas, wizytę u państwa Krivanek. Pani Magdalena zawsze ugaszcza nas wspaniałymi słodkimi wypiekami. Chcąc się choć trochę zrewanżować, przywieźliśmy z Polski placek drożdżowy z truskawkami (połowa placka została u księży na plebanii., Trafiliśmy w przeddzień uroczystości Chrztu św. wnuczki, więc znowu były pyszne ciasta. Wspaniałą atmosferę podgrzewał jeszcze pan Krivanek częstując nas różnymi trunkami, na co z żalem patrzyli nasi kierowcy.

            Po powrocie, już późnym wieczorem, zabraliśmy z samochodów tylko niezbędne rzeczy do mycia i spania i zakwaterowaliśmy się na plebanii (wszystkie miejsca w Domu Rekolekcyjnym były zajęte przez młodzież z Polski). Ks. Piotr i kierowcy spali w pokojach, panie w jadalni (Bina na krzesłach) - szybko zapadła cisza, jutro wcześnie ruszamy.

 

 

04.07.2014 r. - niedziela

Chrenowiec - Skopje (Macedonia)

 

 

            Pobudka już o 5.00 i jak to zwykle bywa robienie kanapek i napełnianie termosów. Jednak jest jeszcze trochę czasu, aby w kuchni wypić kawę z ks. Proboszczem. Zaklepaliśmy sobie już pokoje na powrót i o 6.30 żegnamy gościnny Chrenowiec. Do przejechania mamy ponad 1000 kilometrów.

            Granicę z Węgrami w miejscowości Sahy przekraczamy o godzinie 8.30, a po godzinie jazdy zatrzymujemy się na śniadanie na trawie. Jest chłodniej niż wczoraj, a po niebie przelatują chmurki. Przed nami piękny widok na Budapeszt.

            Naszym celem jest Ambasada Polski w Budapeszcie. Musimy spełnić obywatelski obowiązek i oddać głosy w II turze wyborów na Prezydenta RP Kaczyński-Komorowski Za pomocą GPS-a trafiliśmy bezbłędnie na ul. Varasligeti 16, jest to ulica ambasad. Na parkingu tłok, stoi autokar z Jeleniej Góry i kilka samochodów z polską rejestracją. Jest godzina 10.35.

            Wchodzimy do przestronnego holu. Tu musimy poczekać na swoją kolej. Trzy stanowiska szybko wydają karty do głosowania i już o godzinie 11.05 robimy pamiątkowe zdjęcie przy wyjściu z lokalu wyborczego nr 208.

            O godzinie 13.00 w miejscowości Subotnica wjeżdżamy do Serbii, a do Skopie w Macedonii mamy jeszcze ponad 600 kilometrów. Jedziemy autostradą, wokół szeroka dolina, na horyzoncie góry - pięknie. Po pewnym czasie dolina zwęża się i zmienia się w olbrzymi jar. Dołem płynie rzeka, droga biegnie obok stromych skał lub w tunelach - jest jeszcze piękniej.

            Na granicy z Macedonię jesteśmy o godzinie 22.05. Odprawa trwa 20 minut i jedziemy dalej. Do Skopje brakuje nam 15 kilometrów, ale na zegarku jest godzina 22.30, więc zatrzymujemy się przy stacji benzynowej na nocleg. Bina i Ela jak zwykle w samochodzie, reszta w namiotach lub bezpośrednio na trawie.

 

 

05.07.2010 r. - poniedziałek

Skopje - granica z Grecją

 

 

            Jagoda tradycyjnie nie może dospać i już od 5.30 kręci się po obozowisku. Po godzinie Bina wynurza się z samochodu, czyli czas wstawać. Zbieramy się szybko i na przedmieściach Skopje zatrzymujemy się na dużej stacji benzynowej by umyć się i zjeść śniadanie. Siadamy na trawie przy stolikach, Edwin zamawia kawę - jest bardzo mocna, więc dolewamy wodę, którą udaje się nam napełnić termosy.

            O godzinie 9.00 jesteśmy przed kościołem katolickim, to katedra pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa. Jest to nowoczesna świątynia wybudowana w 1982 roku (stara katedra runęła w czasie trzęsienia ziemi, które miało miejsce w dniu 26 lipca 1963 r., podczas którego zginęło 1.070 osób, a 3.330 zostało rannych). Wnętrze proste, kilka obrazów i figur, kwiaty ogrodowe w wazonach. Za ołtarzem głównym znajduje się przepiękny witraż - Pan Jezus w cierniowej koronie i czerwonym płaszczu (rysy twarz inne niż na znanych nam obrazach). Na środku wisi olbrzymi żyrandol, a po bokach zasuwane ażurowymi drzwiami kaplice.

            Ks. Piotr sprawuje Mszę św. a towarzyszą mu Siostra Eucharystka oraz diakon - Macedończyk, który kończy studia w Fuldzie w Niemczech (tutaj nie ma seminarium).

            Zostajemy zaproszeni na kawę do plebanii. Edwin rozmawia po angielsku i dopiero, kiedy dołącza ks. proboszcz - Serb, my pozostali możemy wziąć udział w rozmowie. W Macedonii jest 22 tysiące katolików (w tym 5 tysięcy rzymskich i 15 tysięcy bizantyjskich), pozostali są prawosławni, muzułmanie i protestanci. Tutaj w Skopje oprócz ks. proboszcza jest tylko biskup i jego sekretarz, ale mieszkają w innym miejscu.

            Zostawiamy samochody na posesji katedralnej i ruszamy w miasto.

            W pierwszej kolejności udajemy się do muzeum Matki Teresy. Wybudowane zostało na miejscu starej katedry katolickiej. Jest to piękny budynek, stworzony z kamieni polnych, białego marmuru i szkła. Matka Teresa urodziła się 100 lat temu 29.08.1910 roku. Dzień później została ochrzczona w katedrze (jej dom rodzinny stał nieopodal). Mając 18 lat wyjechała ze Skopje. W muzeum zgromadzone są pamiątki z tamtego okresu - łóżko, szafy, miska, dzbanek, lampa naftowa, zegar. Wokół stoją gabloty ze zdjęciami i drobnymi przedmiotami, m.in. różaniec, chustka i krzyż, które nosiła. Na ścianach wiszą zdjęcia z całego okresu życia Matki Teresy oraz zdjęcia starej i nowej katedry. Edwin pozostawił po nas ślad - wpis do księgi pamiątkowej.

            Na piętrze znajduje się przeszklona kaplica, metalowy ażur, a w nim szyby jakby zalane kroplami deszczu. Nad prostym ołtarzem portret Matki Teresy, po bokach stoją figury ocalałe ze zburzonej katedry.

            Przed muzeum stoi pomnik Matki Teresy z brązu, a w innym miejscu, na tle zielonego klombu drugi, z alabastru. Niedaleko muzeum na placu, umieszczono tablicę upamiętniającą miejsce, gdzie urodziła się Matka Teresa. Zarys domu zaznaczono metalowymi narożnikami. Zajmował niewielką powierzchnię, ale był piętrowy.

            Wchodzimy na olbrzymi Plac Macedoński. Uwagę przykuwają ogromne, umieszczone na okrągłych cokołach dwie postaci na koniach: Godie Denczew 1872 - 1903 oraz Datie Grueb 1871 -1906. Stoją one przy wejściu na Kamienny Most spinający brzegi rzeki Vardar. Został wybudowany w latach 1421 -1451. Boki mostu to metrowej wysokości mur. Woda przepływa pod 10-cioma przęsłami. Po drugiej stronie strzegą mostu na prostokątnych cokołach również olbrzymie, stojące postaci św. Cyryla i Metodego oraz Klimenta Nauma.

            Wchodzimy do prawosławnej cerkwi św. Dymitrija. Jest stara, ciemne wnętrze, przepiękny, brązowy ze złoceniami ikonostas. Z lewej strony bardzo kręcone schody prowadzą do umieszczonej prawie pod kopułą ambony. Obok cerkwi stoi dzwonnica i różne budynki, pomiędzy nimi rosną drzewa owocowe. Na wzgórzu stoi krzyż, ma 33 metry wysokości (tyle lat przeżył Pan Jezus na ziemi), a postawiony został w 2000 roku, na Milenium.

            Z oddali słychać głos muezina wzywającego ze szczytu minaretu na modlitwę. Jest godzina 13.00, a będzie słyszany jeszcze wieczorem i rano.

            Przechodzimy obok sklepu z dywanami. Sklep jest bez ścian, a od dachu zwieszają się przepiękne dywany, chodniki, kilimy - barwy takie aż oczy bolą.

            Starą, kamienną uliczką wspinamy się do góry, jest niesamowity upał, więc chłodzimy się lodami.

            Przy cerkwi św. Zbawiciela spotykamy wycieczkę z Polski. Zwiedzając z nimi dowiadujemy się, że to cerkiew z połowy XVIII wieku ocalała w trzęsieniu ziemi tylko dlatego, iż została zbudowana głęboko w ziemi. Przepiękny ikonostas został zrobiony z drewna orzechowego.

            Docieramy do twierdzy Kale. To ruiny murów i baszt. Jest piekielnie gorąco, nikt nie ma ochoty na chodzenie po rozpalonych kamieniach, więc wracamy do katedry.

            Przy samochodach, w cieniu drzew jemy obiad, odpoczywamy i o godzinie 16.30 wyjeżdżamy ze Skopje w stronę granicy z Grecją.

            Zaraz za Skopje zatrzymujemy się przy wejściu do kanionu Matka. Jest to cud natury - olbrzymi, głęboki jar, dołem płynie rzeka, po obu stronach skały porośnięte drzewami i krzewami. Idziemy biegnącą wysoko dróżką, co zakręt to inny widok. Kiedy rzeka rozlewa się szeroko jest piękna i taplają się w niej ludzie. Zwężając się nabiera głębokości i tu trenują kanadyjkarze. Przed nami olbrzymia zapora spiętrzająca wodę. Droga jest wyłożona kamieniami, od zabudowanego koryta rzeki oddzielona kamiennym murkiem.

            Za zaporą rozciąga się podłużne jezioro z przystanią i łódkami. Za 300 dinarów od osoby można wybrać się na wycieczkę po jeziorze. Wsiadamy do łajby z ławeczkami po bokach i daszkiem trzciny nad głowami. Nasz przewoźnik siada z tyłu przy sterze i ruszamy. Dla bezpieczeństwa przyodzialiśmy się w czerwone kamizelki ratunkowe (kapoki).

            O godzinie 18.00 słońce jeszcze mocno oświeca brzegi. Widok jest przepiękny - woda ściśnięta pomiędzy wysokimi wapiennymi skałami jest granatowa. Jasne skały porastają krzewinki, a nawet pokaźne krzewy (jak one się tam trzymają i rosną bez odrobiny ziemi?). Płynąc, wydaje się, że to już koniec jeziora, a tu za załomem znów otwiera się rynna i tak kilka razy. Całe jezioro ma 10 kilometrów długości, my płyniemy 4,5 kilometra w czasie 20 minut.

            Podpływamy do pionowej ściany i schodami na drewnianym rusztowaniu wspinamy się wyżej, do widniejącego w skale otworu. Jest to wejście do Speleologicznego Parku "Grozdanowski Jowica", a nasz przewodnik jest z zawodu speleologiem. Włącza głośną machinę produkującą prąd elektryczny i wąskim korytarzem wchodzimy do olbrzymiej jaskini. Jest okrągła, bardzo wysoka i spiczasta. Z lewej strony jest jeziorko 8 metrów głębokości i 15 metrów szerokości, woda w nim niebieska jak turkus, a odpowiednio podświetlona - cudo. Wokół nas stalagmity i stalaktyty, one "rosną" 1 milimetr w ciągu roku. Na środku góra czegoś niezwykle cuchnącego - są to odchody gnieżdżących się w szczycie jaskini niesamowitej ilości nietoperzy. Obecnie trwają prace nad udostępnieniem dla zwiedzających wyższych partii jaskini.

            Już z łódki nasz przewodnik pokazuje nam tuż nad taflą wody szparę w skale, jest to wejście do podziemnej jaskini. Ma 193 metry głębokości i prawie tyle długości. Po powrocie wchodzimy jeszcze na zaporę - na noc jest zamknięta (produkuje prąd), a w dzień otwarta. Widać na skałach miejsce, gdzie sięgała woda. Przy jeziorze stoi monastyr św. Andrzeja, restauracje i sklep z pamiątkami.

            Po przeciwnej stronie wznoszą się bardzo wysokie góry św. Mikołaja. Widać na ich zboczu dwa poruszające się punkciki. Aparat Edwina, przy zastosowaniu zbliżenia, wychwytuje dwójkę wspinających się turystów.

            Wyjeżdżamy o godzinie 19.45. Robi się ciemno, a wokół nas przepiękne widoki, których już niestety nie można podziwiać. O godzinie 23.00, kilka kilometrów przed granicą z Grecją, zatrzymujemy się na tyłach stacji benzynowej i układamy się na nocleg identycznie jak nocy poprzedniej.

 

 

06.07.2010 r. - wtorek

Ateny (Grecja)

Edwin i Marian - Lucyna i Maria Grabowska

Jagoda i Gienia - Wanda Antonik i Kostas Nikolothanase

Ela i Bina - Agnieszka Domańska

ks. Piotr - nocleg na terenie kościelnym

 

 

            Noce są krótkie, więc już o 5.00 zaczyna się ruch w naszym obozowisku. Stacja benzynowa jest niewielka, jednak możemy porządnie się umyć i jak nowonarodzeni wyjeżdżamy. Już o 7:.00 jesteśmy na granicy, a Grecja wita nas kwitnącymi przy autostradzie różowymi krzewami oleandrów. W ich cieniu jemy śniadanie, chleb i pęto kiełbasy popijane wodą (nie mamy wrzątku na kawę, a na stacji kawa kosztuje aż 3,50 ?).

            Jedziemy cały czas na południe, a widoki są piękne. Z jednej strony wznoszą się góry z olbrzymim masywem Olimpu, a z drugiej niesamowicie niebieskie Morze Egejskie i palmy. Droga wiedzie również tunelami, jest ich całe mnóstwo od 300 metrów do 2 kilometrów długości. Coraz bardziej wyschnięta ziemia, żółta trawa i jakby przysypane popiołem zielona barwa gajów oliwnych.

            W samo południe zatrzymujemy się na stacji, niestety bez kawy się nie obejdzie. Filiżanka jak naparstek espresso kosztuje 2,00 ?. Do tego podają szklankę lodowatej wody - już jest lepiej. Odpoczywamy w gaju oliwnym w towarzystwie niesamowicie głośnych cykad. To owad podobny do naszego świerszcza 4-5 centymetrów długości, żeruje na oliwkach i jest ich całe mnóstwo.

            O godzinie 15.00 temperatura powietrza wynosi 36°C, chłodzimy się lodami (pyszne, orzechowo-malinowe w kubeczku za 2,00 ?).

            Do Aten wjeżdżamy o godzinie 16.00. Ulice są dosyć wąskie, ułożone w szachownicę i bardzo czyste. Domy wysokie, białe, okna zasłonięte żaluzjami, na balkonach markizy (obrona przed upałem). Dużo cienia daje rosnące na chodnikach drzewa, jest ich sporo na każdej ulicy.

            Znaleźliśmy ulicę Michała Wody 28, przy której jest kościół katolicki, ale nie możemy się zatrzymać. Ulice szczelnie zastawione są samochodami, więc jeździmy kilka razy w koło. Wreszcie udaje się wcisnąć jeden samochód, potem drugi, a pomagają nam Polacy. Jest to dzielnica polska i kościół pw. Chrystusa Zbawiciela też jest polski. Nie mamy załatwionych noclegów, stąd nasz przyjazd do kościoła, może księża nam coś poradzą.

            Ks. Krzysztof Homa, jezuita, otwiera bramę i wprowadzamy samochody na teren przykościelny i na razie tylko tyle uzyskaliśmy. Mamy pecha, goszczą tutaj Dominikanie z Polski, ksiądz i siedmiu kleryków, my się już nie zmieścimy. Idziemy na Mszę św. na godzinę 19.00 (wskazówki zegarków przesuwamy o 1 godzinę do przodu). Kościół jest nowy, wewnątrz z czerwonej cegły, jakby niedokończone murki, na środku ikona - Chrystus Król Wszechświata.

            Mszę św. sprawuje trzech księży, a później są Nieszpory Dominikańskie - piękny śpiew psalmów, pierwszy raz to słyszymy.

            Na zakończenie ks. Krzysztof apeluje do wiernych, aby w miarę możliwości wzięli nas do swoich domów na nocleg. Oczywiście zgłaszają się panie, jesteśmy rozdysponowani i tak:

Edwin i Marian          - Maria i Lucyna Grabowskie

Ela i Bina                    - Agnieszka Domańska

Jagoda i Gienia           - Wanda Antonik i Kostas Nikolathonase,

Ks. Piotr pozostał u księży.

            Zabieramy z samochodów najpotrzebniejsze rzeczy, umawiamy się na jutro, na Mszę św. o godzinie 8.00 i ruszamy ze swoimi gospodarzami. Jedynie Jagoda z Gienią jadą samochodem około 35 kilometrów od Aten, reszta mieszka niedaleko kościoła.

 

 

07.07.2010 r. - środa

Ateny

 

 

            Msza św., po niej jutrznia z Dominikanami, w ten śpiew włączają się wierni, a przychodzi do kościoła nawet sporo ludzi.

            Mamy do dyspozycji pomieszczenie, w którym jest kawiarenka, tu jemy śniadanie, robimy kanapki na cały dzień i o godzinie 10.15 wychodzimy na miasto.

            Jedziemy metrem od stacji Larissa do Akropolu. Bilet w metrze kosztuje 1,00 ?. Przed nami to najsłynniejsze wzgórze z ruinami starożytnych Aten. Do kasy trzeba odstać w kolejce, bilet za 12,00 ? do 6 wejść.

            Podchodzimy wzgórzem pod olbrzymie mury, po drodze mijamy Teatr Dionizosa z V w p.n.e. - olbrzymie półkole kamiennych siedzeń. Dalej nowy już, z II w n.e. Odeon Herodesa Attykusa, z odnowioną amfiteatralną widownią (obecnie odbywają się tu przedstawienia w ramach Festiwalu Ateńskiego).

            Docieramy na szczyt wzgórza. A tam tłumy ludzi, ścisk jak przy wyjściu z kościoła. Wokół słychać chyba wszystkie języki świata. Na szczycie już luźno, żar leje się z nieba, oblegane są kramiki z wodą (ciepłą oczywiście).

            W dole panorama miasta. Biel z przebłyskami srebra przetykane zielenią. Domy nie mają dachów, są tam tarasy zapełnione roślinnością. Tutaj na szczycie chodzimy wokół ruin olbrzymich kamiennych budowli, niektóre z nich przechodzą renowację, przecież minęło już kilka tysięcy lat.

            Schodzimy ze szczytu. Przed nami Areopag. Wmurowana tablica informuje, że z tej skały do Ateńczyków przemawiał św. Paweł. Idziemy w dół, tutaj już jest więcej cienia, kwitną białe, różowe i czerwone oleandry, rosną cyprysy i oliwki, a drzewa palmowe szeroko rozłożyły swoje pióropusze. Na ławeczce w cieniu oleandrów Gienia ułożyła się na odpoczynek, reszta rusza dalej.

            Na terenie starożytnej Agory stoi niewielka cerkiew Apostołów, jest kompletna, zachowały się freski. Krążymy pomiędzy fragmentami murów, fundamentów, ulic, trafiamy do muzeum pod dachem. Są tu odtworzone kolumny, a w gablotach między innymi ozdoby, naczynia, zabawki. Dalej doskonale zachowana świątynia Hefajstosa, a po ścieżce przechadza się żółw (chyba nie starożytny).

Na ławeczce pod drzewem zjadamy kanapkowy obiad i odpocząwszy ruszamy w stronę domu. Edwin z Jagodą wracają po Gienię, reszta towarzystwa wychodzi na ulicę biegnącą wokół Akropolu. Mamy spotkać się przy bramie, którą wchodziliśmy.

            Gienia jedzie metrem do domu (kościoła), pozostali pieszo, bo po drodze są jeszcze do zobaczenia inne ruiny.

            A więc jesteśmy pod łukiem Hadriana stojącym przy ruchliwej ulicy i przy świątyni Zeusa Olimpijskiego, na skraju olbrzymiego placu. Do Wieży Wiatrów dochodzimy już po zamknięciu bramy. Zza metalowego ogrodzenia oglądamy okrągłą budowlę, która od I w p.n.e pełniła funkcję zegara wodnego napędzanego ze źródła na Akropolu.

            Do kościoła docieramy o godzinie 19.00.Jesteśmy potwornie zmęczeni, tyle kilometrów w nogach. Kolację jemy w bibliotece parafialnej i o godzinie 20.00 wyruszamy na nasze kwatery. Wszyscy nasi gospodarze, nie tylko, że dają nam nocleg, to jeszcze karmią, poją i są bardzo życzliwi, dostosowując swój czas do naszych potrzeb. Będziemy zawsze o nich pamiętać.

            Jeszcze przy kolacji ks. Krzysztof poinformował nas, że jutro w Atenach będzie strajk. Metro nie będzie kursować od północy przez całą dobę, dlatego powinniśmy na cały dzień wyjechać poza stolicę. Umawiamy się na godzinę 7.00.

 

 

08.07.2010 r. - czwartek

Ateny - Maraton - Evia

 

 

            Rzeczywiście, dziś metro stoi, niesamowite korki na ulicach i Jagoda z Gienią spóźniają się. Wyjeżdżamy dopiero o godzinie 8.40 i pod zachmurzonym (co za ulga) niebem jedziemy na północ do Maratonu.

            Jesteśmy na miejscu o godzinie 10.00. Miasto leży na wzgórzach, w powodzi drzew, krzewów i kwiatów. Dojeżdżamy do Centrum Znicza Olimpijskiego. Jest to wyłożony płytami plac z prostokątnym budynkiem, obok schody prowadzące pod stojący przy nich znicz gazowy i rząd metalowych masztów na flagi. Tutaj stoi kamień z wyrytym napisem: ?? 40. Być może w tym miejscu rozpoczynał się bieg maratoński. Dojeżdżając do placu zauważyliśmy jakiś zakład usługowy z napisem "Jan Wyżycki". Okazało się, że to Polak mieszkający w Maratonie, który jest właścicielem zakładu montującego stolarkę okienną. Po krótkiej rozmowie dał nam swoją wizytówkę i zaprosił do odwiedzania.

            W leżącej nieopodal miejscowości Agios Pantelejmon udajemy się na brzeg Morza Egejskiego. Jedziemy między ogródkami z drzewami figowymi, pomarańczowymi i cytrynowymi, kwitnącymi krzewami, pnączami - coś pięknego - niczym raj na ziemi. Jest godzina 14.00, wyszło słońce, układamy się na wąskiej i kamienistej plaży, woda przezroczysta, ciepła - wspaniale.

            Podpaleni i wymoczeni jedziemy brzegiem morza jeszcze bardziej na północ do miejscowości Halkida, a tam po długim moście przedostajemy się na wyspę Evia. Jedziemy w głąb wyspy, droga wznosi się coraz wyżej, krajobraz jak w naszych Beskidach. Serpentyny prowadzą nas jeszcze wyżej i jesteśmy na najwyższym wzniesieniu. Tutaj już są nagie szczyty w chmurach (to niczym Tatry) i pierwszy raz jest nam chłodno, tylko 21oC, a jest godzina 17.00. Kiedy napaśliśmy już oczy tymi wspaniałymi widokami, tą samą drogą wracamy w dół. Wieje silny wiatr. Morze w zatoce jest ciemne i mocno pofalowane, a to raj dla uprawiających surfing, jest ich sporo.

            Już w Atenach błądzimy, nie możemy wjechać na odpowiednią nitkę jezdni, a skręcić nie można. Na miejscu jesteśmy o godzinie 20:20.

 

 

09.07.2010 r. - piątek

Ateny - Tirana (Albania)

 

 

            Dziś zbiórka o 5.30 i wyjeżdżamy do stolicy Albanii, Tirany. Jeszcze pamiątkowe zdjęcie z ks. Krzysztofem i o godzinie 6.25 opuszczamy gościnne Ateny.

            Kierujemy się na północny zachód, cały czas jedziemy niziną Tesalską. Jest to typowy rolniczy region. Przejeżdżamy niedaleko miejscowości Meteory. Byliśmy tutaj trzy lata temu, ale bez ks. Piotra, dlatego też i on powinien zobaczyć ten cud natury i cud pracy ludzkiej.

            Z ziemi wyrastają pionowe czarne skały, są różnej wielkości i kształtu, niektóre wyglądają jak olbrzymie maczugi. Na kilku z nich, przyklejone, niczym jaskółcze gniazda, znajdują się mniejsze lub większe monastyry. Nazywane są "wiszącymi klasztorami". Budowane były tak wysoko, aby mnisi byli bliżej nieba, a niedostępność gwarantowała im spokój od ludzi. Wzgórzami podążamy na północ. Po drodze są serpentyny, tunele i piękne widoki. O godzinie 15.00 przekraczamy granicę z Albanią, krajobraz nie zmienia się.

            O Albanii opowiadał nam Edwin. W czasach komunistycznych był to kraj całkowicie odcięty od świata. Rządzony był przez dyktatora Envera Hodżę. W Albanii nie było wtedy żadnej turystyki - nie można było do Albanii wjechać, ani jej mieszkańcy nie mogli wyjechać za granicę. Albania za największego swego wroga uważała Stany Zjednoczone, ale też w taki sam sposób traktowała ZSRR i wszystkie państwa komunistycznego obozu. Tak się stało, gdy Chruszczow potępił Stalina i jego zbrodnie. Albania uznała wtedy, że ZSRR rozpoczął działalność rewizjonistyczną. To małe państwo utrzymywało jedynie kontakty polityczne i handlowe z Chinami, które też z ZSRR były skłócone. Istniejący w Albanii reżim, niewydolny komunistyczny system gospodarczy oraz zerwanie normalnych stosunków gospodarczych prawie z całym światem, doprowadziło Albanię do straszliwej nędzy. Stan dróg (nieliczne tylko są pokryte asfaltem) oraz jakość bloków mieszkalnych daje obraz stanu tego kraju. A to już i tak nastąpiła poprawa, ponieważ komunizm upadł 20 lat temu. Edwin jeszcze po drodze nam opowiadał o 800 tysiącach bunkrów, które są wszędzie. Zrozumieliśmy o czym on mówił, gdy sami zobaczyliśmy bunkry na polach, łąkach, na plaży, na ulicach - wszędzie. W takim małym kraju statystycznie jeden bunkier przypadał na trzech mieszkańców. Każda rodzina odpowiadała za przydzielony jej bunkier. Musiała nie tylko o niego dbać, ale bronić kraju przy jego użyciu.

            Po wjechaniu do Albanii, pierwszy raz zatrzymujemy się w miejscowości Pogradec. Jest to duże, nowoczesne miasto nad jeziorem Ochrydzkim. Szerokim deptakiem idziemy nad brzeg jeziora. Na środku deptaku wmurowane są czarne tablice z nazwiskami sławnych ludzi z całego świata. Odnajdujemy i polskie: Maria Curie - fizyk polski, Lech Wałęsa - polityk polski i o zgrozo! Mikołaj Kopernik - astronom niemiecki. Edwin robi zdjęcie i odgraża się, że będzie interweniował w polskiej ambasadzie.

                Po powrocie do domu Edwin wysłał maila do polskiej ambasady w Tiranie z informacją o tablicy, która turystów z różnych stron świata wprowadza w błąd. Do maila załączył wykonane przez nas zdjęcie. Poprosił o skuteczną interwencję i o przysłanie zdjęcia z wymienioną tablicą. W krótkim czasie otrzymał odpowiedź, że władze miasta Pogradec, na skutek interwencji ambasady, dokonały szybkiej i sprawnej wymiany tablicy zawierającej fałszywą informację. Do przysłanej odpowiedzi załączone było zdjęcie płyty informującej, że Mikołaj Kopernik, to polski astronom.

            Jezioro Ochrydzkie jest ogromne, szerokie i bardzo, bardzo długie. Jedziemy wzdłuż brzegu, po drugiej stronie widać Macedonię, widoki nie sposób opisać - to trzeba zobaczyć. Pod wieczór docieramy do Tirany. Długo krążymy zanim znaleźliśmy kościół. Edwin dzwoni do ks. Marka, z którym załatwił nasze zakwaterowanie, ale nikt nie odpowiada. Po żmudnych odpytywaniach ktoś informuje, że ksiądz z tego kościoła mieszka w innym miejscu. Facet na skuterze pilotuje nas na drugi koniec miasta. Jest dom bez żadnej tabliczki, okna zasłonięte żaluzjami, na dzwonek nikt nie odpowiada, a z facetem na skuterze nie możemy się dogadać. Po sąsiedzku młoda kobieta zamyka sklep, zjawia się też para młodych ludzi, umieją trochę po angielsku. W rozmowie ktoś z Albańczyków rzuca słowo "Don Bosko" i już wszystko wiadomo. Towarzystwo wsiada do samochodu (razem jest nas 7 osób) i jedziemy w inną część miasta. Podjeżdżamy pod ośrodek Don Bosko prowadzony przez Salezjanów.

            Za metalowym ogrodzeniem, z ochroną przy bramie, znajduje się kościół i wiele innych budynków. Okazuje się, że ks. Marek Gryn przebywa obecnie w Polsce, ale zaopiekowali się nami ojciec Paweł (Słowak) i ojciec Mark (Albańczyk). Mamy do dyspozycji mały budynek. W ciągu roku szkolnego są tu świetlice dla dzieci. Dwa pokoje, kuchnia i dwie łazienki, a choć są tylko cztery materace i nie wszystko w łazienkach funkcjonuje, to i tak jesteśmy bardzo zadowoleni.

Panie lokują się na materacach w jednym pokoju. Ks. Piotr i Marian w drugim, a Edwin w przedsionku łazienki. Przy kolacji pijemy greckie wino, które Jagoda i Gienia otrzymały od Kostasa.

 

 

10 .7.2010 r. - sobota

Tirana

 

 

            W Albanii czas taki jak w Polsce, cofamy wskazówki zegarków. Wyspani wstajemy wcześnie. Wszyscy zbierają się w kuchni na kawę, a o godzinie 8.00 w pokoju panów, przy maleńkim stoliku, ks. Piotr sprawuje Mszę św. Po śniadaniu o godzinie 9.40 ruszamy na miasto.

            Ośrodek Don Bosko mieści się przy ulicy noszącej taką samą nazwę. Już naprzeciw naszej bramy, wprost na chodniku, sprzedawcy oferują owoce i warzywa, tak jest na całej długości ulicy - kramy, sklepy, bary.

            Po dojściu do centrum otwiera się przed nami olbrzymi plac, na nim pomnik jeźdźca na koniu - to pomnik Skanderberga, albańskiego bohatera narodowego. Plac nosi jego imię. Kierujemy się w stronę górującego nad budynkami minaretu. Jest to meczet Ethem Baja, prostokątny budynek z małą kopułą, otoczony arkadami, cały pokryty pięknymi freskami.

            Wchodzimy do środka - obszerne puste wnętrze, podłoga pokryta różnorodnymi dywanami, ściany od połowy wzwyż i kopulasty sufit we freskach, wisi piękny olbrzymi żyrandol. Musimy zdjąć buty, a panie otrzymują lekkie szale do zakrycia głowy (kapelusze nie wystarczają). Panuje zupełna cisza. Przy ozdobnych schodach wiodących na jakby ambonę, siedzi na podłodze modlący się mężczyzna. Wchodzimy na galeryjkę umieszczoną wysoko pod kopułą. Z bliska dopiero widać, jak piękne są freski malowane w tzw. tureckie wzory.

            Obok meczetu stoi biała wieża zegarowa, ma 30 metrów wysokości, jest udostępniona do zwiedzania, ale tylko w poniedziałki i środy. Na ulicy chłopiec sprzedaje długopisy i breloczki z herbem Albanii (czarny orzeł na czerwonym tle). Chłopiec jest Serbem, mówi kilka słów po polsku - tym nas zjednał i kupujemy.

            Wokół placu stoją duże budynki. Przy ich wejściach są betonowe okrągłe budki, teraz puste, a za komuny stali tu zapewne wartownicy. Przechodzimy parkiem miejskim, gdzie przy obszernej fontannie (niczym basen) pozujemy do zdjęć. Natrafiamy na przestronny barek, siadamy w cieniu drzew i delektujemy się zimnym albańskim piwem.

            Przed nami katedra katolicka pw. św. Pawła, nowoczesny budynek w kolorze beżowo-różowym, największy kościół katolicki w Albanii. W latach 1949 - 1993 kościół nie istniał. Został zburzony po śmierci arcybiskupa. Obecna katedra była poświęcona w 2002 roku. Dowiadujemy się o tym od spotkanego przed wejściem proboszcza, który pochodzi z Holandii. Był w Polsce, rozmawia z Edwinem po angielsku. Katedra wewnątrz jest prawie okrągła, wokół balkon, łukowate ławki, prosty ołtarz, na ścianie Pan Jezus na krzyżu, stacje drogi krzyżowej. Po lewej stronie wisi olbrzymi portret błogosławionej Matki Teresy z Kalkuty wykonany z muszelek - coś pięknego. Na zewnątrz, wśród kwitnących krzewów stoi pomnik Matki Teresy z alabastru - tutaj znajduje się Instytut jej imienia.

            Przez Tiranę przepływa rzeczka Lena, nawet nie rzeczka, brzegi zabetonowane betonowymi płytami, nieciekawy widok. Jesteśmy w następnym parku - bardzo betonowym. W jednym miejscu zawieszony jest dzwon, a dalej stoi dziwna budowla w kształcie piramidy. Miało to być muzeum albańskiego komunistycznego dyktatora Envera Hodży. Zostało zaprojektowane przez jego córkę, obecnie jest tu jego muzeum, nie wchodzimy.

Jest bardzo gorąco. Bolą nogi od chodzenia. Bina, Gienia i Ela zostają w cieniu na betonowej ławce, a Jagoda i panowie idą szukać domu, gdzie mieszkał czerwony dyktator Enver Hodża. Doszli oni do dzielnicy, która za komuny była niedostępna dla zwykłych ludzi. Mieszkali w niej sami komunistyczni dygnitarze i z tego powodu była dzień i noc strzeżona przez funkcjonariuszy. Oglądnęli dom Envera Hodży, dzisiaj w większości nieczynny, ale w części zajęty przez jakiś amerykański instytut oraz restaurację. Przy stoliku przed restauracją zjedli lody i jako atrakcję poczytano sobie skorzystanie z toalety znajdującej się w restauracji wewnątrz budynku. Chwalili się, że skorzystali z toalety Hodży.

Wracając do domu, już niedaleko naszego ośrodka, zatrzymujemy się w ulicznym bistro. Poprzedniego wieczoru Jagoda z Edwinem wypatrzyli, że można tu smacznie i tanio zjeść. Bardzo sympatyczny Albańczyk serwuje nam po pięć kawałków mielonej wołowiny pieczonej na grillu. Do tego sos majonezowy, surówka z kapusty i duża bułka też podpieczona na grillu - coś pysznego. Popiliśmy to wszystko kuflem piwa i kosztowało to wszystko 10,00 zł od osoby. Byliśmy zadowoleni i syci.

O godzinie 17.00 jesteśmy już w naszej bazie, każdy pada gdzie może - sjesta. Później naprzeciw naszej bramy kupujemy pomidory (po 1,50 zł za kg) i owoce, jakaś kawa, herbata i rozmowy.

 

 

11.07.2010 r. - niedziela

Tirana - Apollonia

 

 

            Nic na nie goni, więc wstajemy, kiedy kto chce, ale na Mszę św. o godzinie 8.00 schodzimy się punktualnie. Po śniadaniu o godzinie 10.10 wyjeżdżamy do nadmorskiej miejscowości Durres, około 40 kilometrów na zachód od Tirany. Jest to portowe miasto, duże i nowoczesne, na ulicach tłok, na jezdnię wychodzą "stacze" usiłując nam wcisnąć klucze do pokojów hotelowych. Jedziemy na południe, prawie na koniec miasta. Tu plaża jest mniej zatłoczona, a parasole są różnego kalibru nawet z trzciny.

            Woda w Adriatyku jest zimniejsza niż w morzu Egejskim i brudniejsza, ale tak samo płytka. Najprzyjemniejsze jest chodzenie brzegiem plaży i zbieranie muszelek, w głębi piasek jest bardzo gorący. Wzdłuż plaży osiołek ciągnie wózek, załadowany wszystkim, co tylko nad wodą przydać się może. Jak w całej Albanii, tak i tutaj wszędzie widoczne są bunkry - na plaży, na linii brzegowej, w wodzie. Część z nich jest cała i te większe dzisiaj służą jako magazyn stojących obok kiosków spożywczych dla turystów. Te mniejsze często występują już jako żałosne resztki betonu. Po tych pozostałościach komunistycznego reżimu, który obsesyjnie straszył naród agresją amerykańską, widać, że całe wybrzeże było silnie zmilitaryzowane. Jak nam mówiono, w tamtych czasach zwykły mieszkaniec Albanii nie miał swobodnego dostępu do morza właśnie z uwagi na stworzoną wzdłuż linii brzegowej strefy wojskowej.

            Już o godzinie 13.30 zbieramy się i jedziemy na południe do starożytnej Apolonii. Jesteśmy na miejscu o 15.00. Wstęp kosztuje 300,00 leków od osoby, bez biletów za 1.000,00 leków wchodzimy wszyscy. Na dużym obszarze można oglądać grupy starożytnych ruin, a najokazalszym jest amfiteatr. Zachowała się przednia ściana sceny z kolumnadą i kamienne siedzenia. Wszystko to na tle zeschniętej trawy i drzew oliwnych. Niektóre drzewa są tak stare jak te ruiny, pnie poskręcane, a w listowiu koncert niesamowicie głośnych cykad. Z nieba leje się żar, a małe żółwiki wybrały się na spacer, kiedy Edwin wziął jednego na rękę ten zsikał się, chyba ze strachu.

            Napotykamy średniowieczny odrestaurowany monastyr. Jest otoczony murem. Świątynia stoi na środku, wokół różne budynki, wszystko zbudowane z kamienia, bardzo dużo krużganków, podcieni i arkad. W podcieniu świątyni jest kamienna studnia z głębokimi żlebami po linach. Wewnątrz świątyni drewniany ikonostas, ściany pokryte ledwo widocznymi freskami, palą się świeczki, czyli jest czynna.

            Rozgrzani upałem chronimy się do zrobionej w starym stylu restauracji, gdzie chłodzimy się lodami i o 16.45 wyjeżdżamy do Tirany.

            W okolicy Apolonii jest bardzo dużo bunkrów. Edwin jest ich entuzjastą, więc gdzie to jest możliwe ogląda je i fotografuje. Są różnej wielkości, przeważnie z okrągłą czapą, jeszcze w dobrym stanie lub rozwalone, stoją przy drodze, na środku pola lub przy nowym budynku. Albańczycy są bardzo życzliwi, przekonaliśmy się już wiele razy wcześniej, a dziś, kiedy Edwin z Jagodą poszli w pole by z bliska oglądnąć kolejny bunkier, wrócili z jabłkami otrzymanymi od gospodarza.

            Przed Tiraną robią się korki, jedziemy wolniej i widzimy ciekawą rzecz. Trasa szybkiego ruchu oddzielona jest od bloków mieszkalnych murkami, a przy murkach, co jakiś czas stoją prymitywne schodki lub drabinki, po których mieszkańcy wydostają się na drogę.

            Przed godziną 20.00 jesteśmy w domu. Mamy dzisiaj apetyt na kurczaka z rożna i choć przeszliśmy kilka ulic, nie znaleźliśmy kurczaków. Chcieliśmy tak jak wczoraj zjeść danie z osła (jak mówi Edwin) u naszego sympatycznego Albańczyka, niestety bistro było zamknięte. Wróciliśmy, więc o godzinie 22.00 do domu i na kolacje były chińskie zupki zabrane z Polski.

 

 

12.07.2010 r. - poniedziałek

Tirana - Petrela

 

 

            Dzień jak zwykle rozpoczynamy Mszą św. o godzinie 8.00, a po śniadaniu Edwin i ks. Marek, Albańczyk jadą do warsztatu samochodowego. Wczoraj w SKODZIE pojawiły się jakieś drgania w kierownicy - najpierw delikatne, a później coraz silniejsze. Okazało się, że w dwóch kołach porobiły się na oponie bąble i to powodowało, że odczuwane były drgania w kierownicy. Trzeba było zakupić dwie nowe opony i dokonać ich wymiany. Wrócili o 11.15 i teraz z o. Pawłem, Słowakiem jedziemy na zwiedzanie. O. Pawła rozumiemy, więc opowiada, że ośrodek Dom Bosko istnieje od 18 lat, a kościół wybudowany został dwa lata temu. Pracuje tutaj pięciu księży, szefem jest Polak ks. Marek Gryn, dwóch Albańczyków, Słowak i Hiszpan. W Tiranie oprócz Salezjanów są jeszcze franciszkanie, jezuici i przy katedrze księża diecezjalni.

            Jedziemy na południe do miejscowości Dajti, do stacji kolejki linowej, skąd można wjechać na górę o tej samej nazwie. Budynek stacji jest nowoczesny z restauracją, wokół dużo miejsca parkingowego, ale dzisiaj jest pusto - w poniedziałek kolejka nieczynna.

            Jedziemy z powrotem do Tirany na Cmentarz Męczenników za Ojczyznę. Na szczyt rozległego wzgórza prowadzą szerokie schody, a tam stoi pomnik Matki Albanii - na wysokim cokole kobieca postać trzymająca w wyciągniętej ręce wieniec laurowy i gwiazdę. Dla Albańczyków ich ojczyzna to pisana fonetycznie Sziperija. Poniżej pomnika są kwatery mogił z różnych okresów. Starszy pan pokazuje nam miejsce gdzie w 1985 roku był pochowany Enver Hodża, był, ponieważ, gdy komuna upadła dyktatora ekshumowano i przeniesiono na cmentarz do jego rodzinnej miejscowości. Cały teren cmentarza jest pięknie utrzymany, wyłożony płytkami. Wysoko nad głowami kołyszą się pióropusze palm, niżej różnorodne krzewy i klomby z kwiatami. Z góry podziwiamy rozległą panoramę Tirany, z trzech stron otoczona jest górami, widać bardzo dużo nowych budynków. O. Paweł opowiada, że po zniesieniu dyktatury Albańczycy masowo wyjeżdżali do Grecji, Włoch i innych krajów za pracą, teraz wracają z pieniędzmi i budują się. Przed 20-tu laty Tirana liczyła 100 tysięcy mieszkańców, obecnie jest ich 800 tysięcy.

            Jedziemy niedaleko do miejscowości Petrele, która leży w górach, więc serpentynami wspinamy się coraz wyżej. Na rozległym placu zostawiamy samochody i pieszo ruszamy zdobywać ruiny zamku stojącego na wysokiej skale. Wpierw ścieżką pomiędzy skałami, a później kamiennymi krętymi schodami, przyglądając się różnorodnym roślinom, dostajemy się na szczyt. Ruiny zostały dostosowane do współczesnych potrzeb. Jest tu restauracja, a stoliki stoją w różnych załomach muru. Dorobionymi schodami wchodzi się do baszty. Jest ścianka z kwitnących oleandrów, jakiś prowizoryczny daszek, - bardzo ładnie.

            Wracamy do samochodów o godzinie 15.30 i pod rozległymi gałęziami olbrzymiego drzewa siedzimy na murku, jemy kanapki i popijamy wodą z rury - ciepłą. Na parkingu naszych mężczyzn bardzo zainteresował samochód ciężarowy produkcji chińskiej, który z przodu miał tylko jedno koło po środku. Ten egzotyczny wehikuł rzeczywiście był śmieszny i przypominał czasy, gdy Albania była skłócona z całym światem, a tylko trzymała z Chinami. Samochód ten był efektem tej przyjaźni.

            Po powrocie do bazy doprowadzamy się do porządku (zmiana strojów) i znów idziemy szukać kolacji z kurczakiem. Tym razem udaje się - na półmisku połówka kurczaka (to były małe kurczaki), sałatka z pomidorów, ogórków i cebuli, twarożek z jogurtem, plasterki cytryny, zielone oliwki - ładnie to wyglądało, ale w smaku już mniej. Najlepsze było zimne piwo z beczki.

            W drodze powrotnej kupujemy, jak co dzień, lody, trzy gałki za jakieś grosze, a wszystkie tak smaczne, że nie wiadomo, które wybrać. Jeszcze zakup owoców, jemy, bo tanie - nektarynki po 3,30 zł za kg, brzoskwinie 2,80 zł, a jaka słodycz. W ośrodku jest czas na grę w ping-ponga, w tysiąca i na rozmowy.

 

 

13 lipca - wtorek

Tirana - Dajti - Kruja

 

 

            Po Mszy św. i śniadaniu wyjeżdżamy o godzinie 9.30 do stacji kolejki Dajti Ekspress. Po drodze znajdujemy pocztę, więc trzeba wysłać kartki do domu.

            Kolejka dzisiaj jest czynna, z daleka widać sunące po linie półokrągłe czerwone wagoniki, wyglądają jak mydelniczki. Bilety w obie strony kosztują 700 leków, do jednego wagonika wsiadają maksymalnie 4 osoby. Jazda w górę trwa 15 minut, a że ścianki wagoników są przeszklone, to podziwiamy piękne widoki. Wzgórza porośnięte lasem lub nagie skałki i krzewy, całe osiedle nowych domów lub ruiny starych, jest tu turkusowe jeziorko no i oczywiście bunkry.

            Na górze stoi niebieski bardzo nowoczesny w kształcie hotel z restauracją. Za nim alejki prowadzą do rozległej, trawiastej polany z dużymi drzewami (bardzo zaśmieconej). Jest tu jakiś lichy kram z pamiątkami i drugi z napojami i słodyczami. Albańczycy przyjeżdżają tu całymi rodzinami i rozsiadają się na piknik w cieniu drzew, jest gorąco.

Za polaną wznosi się gęsto zarośnięty lasem szczyt góry, na zboczu stoi opuszczony budynek, chyba byłego ośrodka wczasowego. Nasi panowie i Jagoda zamierzają zdobyć ten szczyt, niestety daleko nie uszli. Jest to teren wojskowy i zwykłym śmiertelnikom wstęp wzbroniony. Wracamy do kolejki - znów te piękne widoki górzystej Albanii, a w czasie zjazdu Edwin policzył, że kursują tu 22 wagoniki.

            Jedziemy z powrotem do Tirany, by z kolei udać się na północ do miejscowości Kruja. Jest to duże nowoczesne miasto, a na jednym z otaczających je wzgórz wznoszą się odrestaurowane ruiny olbrzymiego zamku. Tutaj już są tłumy ludzi, jest problem z zaparkowaniem samochodów (strome i kręte uliczki), no i bardzo dużo różnorodnych kramów, te zostawiamy na później.

            Idziemy do zamku. Jest tu muzeum historii Albanii i bohatera narodowego, Skandenberga. W olbrzymich salach posągi, płaskorzeźby, są też gabloty. Znajdujemy tu polskie ślady - między różnymi książkami jest dzieło Tomasza Teodora Jeża pt. "Odwet" i zdjęcie, gdzie na kamienicy w Gdańsku widnieje płaskorzeźba głowy Skandenberga. Na średniowiecznej mapie Europy jest zaznaczony Kraków, jako najbardziej na północ wysunięte miasto.

            Jeszcze należy zostawić nasz ślad czyli wpis Edwina do księgi pamiątkowej i wychodzimy na zewnętrzny taras, skąd rozciąga się przepiękna panorama Krui.z góry oglądamy inne obiekty zespołu zamku tonące w krzewach i kwiatach.

            Schodząc z zamku kamienną drogą oglądamy stojące gęsto kramy. Podziwiamy srebrną biżuterię, co za piękna misterna robota i nawet nie jest droga. Koronkowe obrusy, swetry i serwetki w typowo albańskie wzory, ciekawe też były wyroby ze skóry. Reszta to jak wszędzie, różnego rodzaju tandeta, chociaż Edwin znalazł popielniczkę w kształcie bunkra.

            Spotykamy tu starszego pana mówiącego po angielsku i rosyjsku, to pisarz Baki Dolma, podarował Edwinowi swoją książkę wraz z dedykacją. W dyskusji padło pytanie, co on sądzi o wybudowaniu takiej ilości bunkrów. Mówił, że przeciwko Amerykanom. Ale po co aż tyle i wszędzie? Konkludują: tyle wysiłku - "a oni i tak nie przyszli". Nauczyliśmy się jednego słowa po albańsku - "faleminderyt" tzn. dziękują.

            Po powrocie do Tirany stajemy przy markecie QTU - trzeba przywieźć do domu coś albańskiego, a prawie cały zakup dotychczas sprowadza się do wina i piwa.

 

 

14.07.2010 r. - środa

Tirana - Durres

 

 

Dziś krzątamy się bez pośpiechu, bo wyjeżdżamy na plażę do Durres. Na początku miasta widzimy sklep ALDI, trzeba będzie zrobić w nim zakupy, ale dopiero w drodze powrotnej. Zjeżdżamy na plażę w innym miejscu niż poprzednio i tu błąd - plaża podzielona na sektory, w każdym inny kolor parasoli i niesamowity tło. Trochę dalej prawie pustawa plaża, ale trzeba zapłacić 1.000,00 leków od parasola z dwoma leżakami, czyli tylko za dwie osoby. Wracamy w tłok i za to samo płacimy 500,00 leków niezależnie od ilości osób. Najważniejsze, że kanapki są pod parasolem, my na zmianę taplamy się w wodzie i opalamy, choć słońce niesamowicie piecze. Edwin z Jagodą poszli wzdłuż plaży liczyć bunkry, które znowu były wszędzie: na plaży i w wodzie.

            Porządnie podpieczeni wracamy do domu, ale w żaden sposób nie możemy odnaleźć sklepu ALDI. Krążąc po mieście natrafiamy na ulice z wielkimi dziurami i otwartymi studzienkami ściekowymi i całe szczęście, że w jednej z nich nie zostało koło "skody".

            W domu spłukujemy z siebie sól i piasek, aby na godzinę 18,00 pójść do kościoła. Kościół jest okrągły w kształcie, a prosty w wystroju. Piękne dwa witraże - na jednym dwie kolumny, statek, kotwica i głowa św. Jana Bosko, na drugim Duch Święty. nad ołtarzem wisi olbrzymi, przepiękny obraz wykonany z muszelek - na tle krzyża połowa twarzy Pana Jezusa i połowa kielicha z hostią.

            Mszę św. celebrują: ks. Piotr, dwóch księży Albańczyków diakon Hindus z Bombaju. Czytanie lekcyjne Edwin, psalm śpiewa Gienia, a ewangelię ks. Piotr, taki miły gest w naszą stronę, gdyż oprócz nas w kościele jest jeszcze młoda kobieta, Aneta, która jest Czeszką. Studiuje w Ostrawie filozofię albańską i tu jest na praktyce wakacyjnej. Wszyscy stajemy przed wejściem do kościoła i robimy pamiątkowe zdjęcie, a później już sami w różnych miejscach ośrodka Don Bosko. Teren jest bardzo ładnie utrzymany - trawniki, klomby kwiatów, różne krzewy, kwitnące oleandry, palmy. Nawet tu widzimy fragmenty bunkrów, ale zupełnie w innej roli. Górne betonowe czasze bunkrów zostały tu ustawione w odwrócony sposób, tak  że ich zagłębienie wypełniono ziemią, a w niej posadzono kwiaty.

            Wychodzimy na ulicę, aby w kramach zakupić pomidory i owoce na zapas - jutro już wyjeżdżamy.

 

 

15 .07.2010 r. - czwartek

Tirana - Medjugorie (Bośnia i Hercegowina)

 

 

             Choć już wczoraj bagaże z grubsza zostały popakowane, to zrywamy się ze snu wcześnie. Trzeba jeszcze zostawić po sobie idealny porządek w pomieszczeniach. Nie mamy margaryny do kanapek, więc Edwin przeszedł całą naszą ulicę, ale niestety wszystkie sklepy były jeszcze zamknięte.

Wyjeżdżamy z ośrodka o godzinie 6.40, było nam tu dobrze. Kierujemy się na północ w stronę Czarnogóry. Droga jest straszna i jedziemy wolno. 30 kilometrów przed granicą zatrzymujemy się, aby wydać ostatnie leki na arbuzy, które muszą dojechać do domu (tak słodkich w Polsce nie kupimy). Tu spotykamy Polaka - Witek Mitko mieszka w Niemczech i z przyjaciółką na motocyklu zwiedzają Europę, pożyczył od nas mapę Albanii, ponieważ jadąc na motorze, zgubili jedną torbę z mapami. Kilka tygodni później Witek odesłał Edwinowi mapę wraz z małym klaserem znaczków pocztowych - Edwin się przyznał, że jest filatelistą.

            Na granicy jesteśmy o godzinie 10.15. Przejeżdżamy bez żadnej kolejki, płacimy jedynie po 2,00 ? od samochodu opłaty klimatycznej i po 10,00 ? za winietę. Jesteśmy w Monte Negro (Czarnogóra) i jakby w innym świecie - rozumiemy co mówią do nas pogranicznicy, są bardzo, bardzo przystojni i droga tak dobra jak po stole. Przed nami krajobraz taki, że jak niejednokrotnie pisałam - to tylko trzeba zobaczyć. Góry, wąwozy, tunele (od 665 m do 4.189 m długości), jeziora, ruiny zamku na szczycie. Droga wiedzie wysoko górami i kiedy droga zniżyła się do poziomu morza zatrzymujemy się na popas. Jest godzina 12.00 i niesamowity upał. Z drogi bezpośrednio wchodzi się do wody - nie ma plaży tylko murek, a woda jest niesamowicie czysta. Widok jest przepiękny, wzdłuż całej zatoki przycupnęły miejscowości całe w zieleni i kwiatach, pływają łódki, jachty, a nawet dwa duże statki wycieczkowe.

            Cała wąska droga prowadzi tuż przy morzu, niekiedy trudno się wyminąć dwom samochodom. Mijamy stare domy z drewnianymi okiennicami, niektóre rozwalające się, kościół z pustymi oczodołami okien, ruiny jakiejś fortecy i mur wspinający się do góry.

            Jesteśmy na granicy z Chorwacją o godzinie 16.45, Czarnogórcy nawet nie sprawdzają paszportów, natomiast u Chorwatów musimy odstać w kolejce. Za godzinę dojechaliśmy do Dubrownika, to przepiękne miasto zwiedzaliśmy w 2004 roku wszyscy oprócz Jagody.

            Nie ma mowy, aby zbliżyć się do starego miasta, niesamowita ilość samochodów, a kiedy znaleźliśmy miejsce na ulicy, to okazało się, ze za parkowanie trzeba zapłacić w kunach, których niestety nie mamy,. Tak więc z góry popatrzyliśmy na perłę Adriatyku i pojechaliśmy dalej.

            Cały czas brzegiem morza, mając po prawej stronie wysokie góry, a po lewej zatoczki, półwyspy i różnej wielkości wyspy - coś pięknego. O godzinie 19.20 jesteśmy w Bośni, o 19.50 w Chorwacji. O 20.15 znów w Bośni (to wynik 50 kilometrowego dostępu Bośni do morza).

            Skręcamy na wschód i już o 21.30 jesteśmy pod Medjugore w wiosce Vionica, u naszej dobrej znajomej pani Agnieszki Soldo. Przyjmuje nas już we własnym pensjonacie (ostatnio mieszkaliśmy u jej teścia). Otrzymaliśmy cztero-osobowe pokoje z łazienkami. W dużym holu jest jadalnia i aneks kuchenny.

            Ktoś zdążył się umyć i przestała lecieć woda, gospodarz pociesza nas, że tak jest codziennie. Do kolacji pijemy ciepłe piwo i czekamy na wodę - po dwóch godzinach jest, i długo w noc zmywamy z siebie podróżny kurz.

 

 

16 .07.2010 r. - piątek

Medjugorie - granica z Chorwacją

 

 

            Do Medjugorie wyjeżdżamy o godzinie 9.30. Idziemy do kościoła, w którym o 10.00 rozpoczyna się Msza św. Wszystko po angielsku. Śpiewa chór, Marian zorientował się, że to przewodzą pielgrzymi z Irlandii. Daje się zauważyć, że wśród tłumu ludzi niektórzy przemieszczają się z miejsca na miejsce, piją wodę (w kościele klimatyzacja), zupełny brak skupienia - widocznie przyjechali tylko na wycieczkę.

            Po wyjścia z kościoła nie widzimy Edwina i Jagody, na nasz SMS odpowiadają z Góry Krzyżowej. Czekamy na nich spędzając czas w sklepach, na lodach i chodząc po przykościelnym terenie pijąc bardzo smaczną wodę.

            O godzinie 13.00 mamy zamówiony obiad u naszych gospodarzy. Jemy na parterze, tu jest najchłodniej. Przy piątku jest chłodnik, ryba z pomidorowo-ogórkową sałatką, a na deser zimny arbuz. Tak jak poprzednim razem zaopatrujemy się w rakiję (ma być jeszcze lepsza), teraz po 6,00 ? za 1,5 litra.

            Wyjeżdżamy z Vionicy o godzinie 15.30 kierując się na północny wschód. Kiedy przejeżdżamy przez Mostar i Edwin zatrzymał się na skrzyżowaniu przed światłami, Marian lekko puknął w tył octavii. Nastąpiło wgniecenie karoserii bagażnika, ale lampy nie zostały uszkodzone. Jedziemy dalej w kierunku Sarajewa, widoki jak z amerykańskich westernów (przecież na terenie Jugosławii nakręcono serię filmów z Winnetou). O godzinie 18.20 jesteśmy w Sarajewie, to olbrzymie miasto na wzgórzach szczelnie zabudowane domami - piękne. Teraz na północ do granicy z Chorwacją - taki dziwny kształt ma to państwo.

            Robi się ciemno. Zaczynamy wypatrywać odpowiedniego miejsca na nocleg. Za bardzo byliśmy wybredni i kiedy zbliża się już godzina 23.00 zatrzymujemy się w jakiejś wiosce przy bocznej uliczce, niedaleko oświetlonego gospodarstwa. Trochę poszczekują psy i momentalnie rzuca się na nas chyba milionowa chmara komarów. Bina, Gienia i Ela pospiesznie zamykają się w samochodach, a panowie ze śpiworami nurkują w rosnącą obok kukurydzę. Tylko Jagoda oblewa się jakimiś preparatami i układa się w rowie obok samochodów.

 

 

17.07.2010 r. - sobota

Bośnia i Hercegowina - Chorwacja - Węgry - Chrenowiec (Słowacja)

 

 

            Pobudka już po godzinie 5.00 (komary nie dają spać), tylko po łyku kawy i o 5.45 jesteśmy na granicy z Chorwacją. Przejeżdżamy płynnie, choć pani pogranicznik zwraca uwagę na wgniecenie karoserii samochodu. Pogoda jest wspaniała, widoki piękne, ale my już jedziemy do domu, napatrzyliśmy się różnych cudowności, że teraz oko jakoś obojętnie ślizga się po krajobrazie.

            Na Węgry wjeżdżamy o godzinie 8.00 i za godzinę stajemy na śniadanie. Temperatura wzrasta do 32°C, jakby mało było upału przez całe dwa tygodnie. Kiedy minęliśmy Budapeszt to już teraz jedziemy dokładnie tą samą drogą do Słowacji. Granica w miejscowości Sahy i o 16.00 jesteśmy w Chrenowcu.

            Jest niesamowity upał i gdy tylko otrzymujemy klucz do domu rekolekcyjnego to pierwsze oblegane są prysznice. Na godzinę 18.00 zbieramy się w kaplicy na Mszy św., po niej kolacja i odpoczynek. Gdzieś daleko błysnęło i zagrzmiało, a Edwin, ks. Piotr i Jagoda wybrali się na spacer. Byli na cmentarzu w Lipniku, gdzie oglądali stare groby ze zdjęciami na płytach grobowych sprzed prawie 100 laty.

 

 

           

18.07.2010 r. - niedziela

Chrenowiec - Trzcianka

 

 

            O godzinie 2.00 budzą nas grzmoty, błyska się strasznie, jakiś piorun uruchomił alarm w samochodzie Mariana i lunął deszcz. Kiedy burza ucichła, zasypiamy, ale jak wstajemy o godzinie 6.00, deszcz jeszcze pada.

            Dzień rozpoczynamy Mszą św. w kaplicy o godzinie 7.00, później śniadanie, już bez napełniania termosów i szykowania kanapek. Wyjeżdżamy o godzinie 8.45, deszcz już nie pada, ale jest pochmurno.

            O godzinie 10.45 jesteśmy w Czechach, a o 11.35 w Cieszynie i zaraz nasze samochody rozjeżdżają się. Nie ma potrzeby szukania się, jedziemy do domu, samochód Mariana przez Częstochowę, a Edwina przez Wrocław.

            Kiedy przy autostradzie jemy obiad, Bina telefonicznie kontaktuje się ze swoją koleżanką z Wrocławia - zostajemy zaproszeni na drugi obiad. W przedpokoju piętrzą się stosy książek - koleżanka likwiduje swoją bibliotekę domową, Edwin wybrał sporo książek do biblioteki parafialnej.

            Szczęśliwie wszyscy dojechaliśmy do domu.

            Daj Boże tak samo za rok.

 

Elżbieta Żydowicz