Pielgrzymki Menu: Gruzja i Armenia - pierwsze państwa chrześcijańskie

15.07. -29.07.2014 r.

Kronika:


Po raz pierwszy wyjazd Biblioteki Parafialnej w Trzciance nie został zorganizowany we własnym zakresie, ale skorzystaliśmy z oferty Wytwórni Wypraw (www.wytworniawypraw.pl), która oferowała wyjazd do Gruzji i Armenii z interesującym dla nas programem. Ośmioosobowa grupa ze Trzcianki stanowiła więc część dużej, 50-cio osobowej grupy turystów z całej Polski. Łatwo można było porównać z dotychczasowymi wieloletnimi wyjazdami, które należało odpowiednio samemu przygotować, zapewnić noclegi, opracować podstawowe informacje o poszczególnych punktach programu, załatwić wizy i ubezpieczenia, wyliczyć kosztorys i starać się w nim utrzymać. Teraz pełny luksus. Wsiadło się do autokaru i program realizował się bez żadnego wysiłku z naszej strony.
Początkowo w tym wyjeździe miała uczestniczyć ze Trzcianki grupa 9-cio osobowa. 9-tą osobą był Przemysław Olęderek z Poznania, który jeździł z nami na Białoruś w 2012 r. oraz koleją transsyberyjską nad Bajkał i do Mongolii w 2013 r. Z uwagi jednak na wyznaczony termin operacji ojca, który przypadł w czasie naszego wyjazdu, wysłałem dwa tygodnie przed terminem wyjazdu do Wytwórni Wypraw jego rezygnację. Należą się słowa uznania dla Wytwórni Wypraw, która jeszcze przed naszym wyjazdem zdążyła całą kwotę 2.400,00 zł odesłać na konto Przemka, nie dokonując żadnych potrąceń. W miejsce Przemka pojechał ktoś z listy rezerwowej, jaką Wytwórnia Wypraw posiadała.
Gruzja i Armenia - dwa kolejne państwa, które znalazły się w kręgu naszych zainteresowań. I to z kilku powodów. Po latach, w których wspólnie objeździliśmy Polskę, a potem znaczną część Europy (od Krymu do Paryża i od Helsinek do Aten - wykaz wszystkich wyjazdów oraz ich program znajduje się na stronie internetowej Biblioteki Parafialnej) przyszła pora poszukiwań dalszych rejonów świata. Po ubiegłorocznej kolei transsyberyjskiej wybór padł na te dwa małe państwa z bardzo bogatą historią i zabytkami oraz ciekawym, jakże różnym od polskiego krajobrazem, bogatym w góry, potężne urwiska, wyschnięte stepy i wodospady, z chodzącymi swobodnie po szosach krowami i świniami, z miłymi i przychylnymi dla turystów ludźmi. Są to państwa, które jako pierwsze na świecie przyjęły chrześcijaństwo: Armenia w 301 r. za sprawą króla Tirydatesa III, nawróconego przez  św. Grzegorza Oświeciciela i Gruzja w 337 r. za sprawą św. Nino - patronki Gruzji, za panowania króla Mirian. Gdy zestawi się te daty z edyktem mediolańskim z 313 r., w którym cesarz Imperium Rzymskiego Konstantyn Wielki zrównał prawa chrześcijan z prawami wierzeń rzymskich, robi to wrażenie. Jeszcze większe wrażenie robi świadomość przyjęcia przez Polskę chrztu w 996 r., czyli prawie 700 lat później. Praktycznie od tego czasu można też mówić o początku naszej państwowości. W Gruzji decydującym wyznaniem jest religia prawosławna z własną strukturą Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego, na czele którego stoi patriarcha Ilia II, nominalnie podporządkowany Konstantynopolowi. W Armenii natomiast dominującym wyznaniem jest Apostolski Kościół Ormiański, na czele którego stoi katolikos Karekina II, jako 132 Najwyższy Patriarcha i Katolikos Wszystkich Ormian. Jego siedzibą jest oddalony o 20 km od Erywania Eczmiadzyn - duchowa stolica milionów ormiańskich chrześcijan żyjących w diasporze na całym świecie.
Kaukaz, czyli tereny, których dzisiaj częścią składową jest Gruzja i Armenia, od zamierzchłych czasów (II tysiąclecie p.n.e.) były ważnym szlakiem komunikacyjnym pomiędzy Europą a Azją. Na tych terenach ciągle ścierały się interesy różnych państw i narodów. Były one atakowane przez barbarzyńskie ludy; przez Persów, Turków i Mongołów, przez Rosję carską, potem sowiecką, a dzisiaj Rosję Putina. Nadal teren ten jest niespokojny, o czym świadczą ruchy separatystyczne silnie wspierane przez imperialne działania Rosji (Osetia Południowa, Abchazja, Górski Karabach). Czarną kartą w historii Ormian jest masowy akt ludobójstwa jakiego dokonała Turcja, w wyniku którego na początku XX w. zamordowano 1,5 miliona ludzi. Zwiedzając stare monastyry cerkwie i kościoły oraz skalne miasta wielokrotnie słyszeliśmy od naszej przewodniczki Nikoletty, że były one w tamtych czasach ważnymi ośrodkami kultury, nauki, miejscem tworzenia się krajowych alfabetów i zbiorem starożytnego piśmiennictwa. Wiele razy było to wszystko grabione, palone i dewastowane. Niemało szkód wyrządzały także trzęsienia ziemi, nawiedzające Kaukaz. Dzięki uporowi Gruzinów i Ormian budowle sakralne świadczące o początkach chrześcijaństwa na tych terenach do dzisiaj stoją, ale zdecydowana większość manuskryptów i innych wytworów kultury bardziej wrażliwych na zniszczenie, bezpowrotnie wyginęła.
Gruzja ma prawie 70 tys. km2 powierzchni i 4,6 mln ludności, a Armenia - prawie 30 tys. km2 oraz 3 mln ludności. Dla porównania Polska -  312,7 tys. km2 i 38,5 mln ludności.


14.07.2014 r. (poniedziałek)
Trzcianka - Krzyż - Katowice


O 7.30 dwoma samochodami udaliśmy się z bagażami na pociąg do Krzyża. W moim samochodzie jechali: Adam Kłundukowski, Albina Szczudło, Jadwiga Witkowska, ja oraz Henryk Karbowy, który wrócił samochodem do Trzcianki. Drugi samochód z Bolesławem Hlebionkiem wiózł: Annę Hlebionek, Annę Jabłońską i Adama Mikulskiego. Elżbieta Żydowicz pojechała kilka dni wcześniej na wesele na Śląsk i bezpośrednio stamtąd miała dojechać na lotnisko w Katowicach.
Pociąg z Krzyża mieliśmy o godz. 9.13. Bez żadnej przesiadki dojechaliśmy do Katowic o godz. 16.43. Przed samym wyjazdem ze Trzcianki wykupiłem na dworcu wcześniej zarezerwowane bilety. Musiałem przy wykupie okazać uprawnienie zniżkowe kilku osób, między innymi naszych rowerzystów, którzy dopiero w niedzielę wrócili z rowerowej pielgrzymki do Częstochowy. Okazało się w ostatniej chwili, że nie mam przy sobie miejscówek, które otrzymałem dwa tygodnie wcześniej, gdy robiłem rezerwację. Na dworcu bez problemu bilety mi sprzedano, lecz nie potrafiono mi powiedzieć - pomimo komputerowej operacji - jakie miejsca wcześniej zarezerwowałem. Skutek był taki, że w pociągu, w którym było więcej pasażerów niż miejsc siedzących, nie mogliśmy ustalić, jakie miejsca są nasze i musieliśmy stać na korytarzu. Żadne pertraktacje z konduktorem, żeby ustalić nasze miejsca nie dały pozytywnego rezultatu. Dopiero od Poznania wykupiłem dopłatę do I klasy i wraz Anią H., Jagodą i Adamem K. usiedliśmy wygodnie w pustym przedziale. Pozostali w międzyczasie znaleźli sobie jakieś wolne miejsca.
Z Katowic pojechaliśmy busikiem na lotnisko Katowice-Pyrzowice. Tam zjedliśmy posiłek w ogródku piwnym i obserwowaliśmy ludzi, którzy też gromadzili się na nasz samolot. Krewni z wesela przywieźli Elę i coś weselnego na toasty, które będziemy wznosić w Gruzji. O 22.00 w hali odpraw Hanna Jednoralska z Chojnic, z ramienia Wytwórni Wypraw sprawdziła obecność wszystkich uczestników i poprosiła o dokonanie odprawy. Można było przewieźć bagaż duży 32 kg oraz jeden mały podręczny.


15.07.2014 r. (wtorek)
Kutaisi - Gori - Upliscyche - Gudauri


Odlot samolotem tanich linii Wizzair nastąpił o 0.30. Ponieważ lot trwał ponad trzy godziny, a różnica czasu między Polską a Gruzją wynosi 2 godz. do przodu, to wylądowaliśmy na lotnisku w Kutaisi około 5.45 czasu gruzińskiego. Jak na tanie linie przystało w samolocie było dosyć ciasno, a konsumpcja serwowana odpłatnie. Na lotnisku czekała na nas Nikoletta Kula- nasz pilot. Przed lotniskiem czekał na nas autokar marki mercedes, już trochę wyeksploatowany, co uwidaczniało się w nie do końca skutecznej klimatyzacji. Bez zbędnej zwłoki pojechaliśmy do miasta Kutaisi, oddalonego o 14 km od lotniska. Z uwagi na wczesną porę dnia wszystko było jeszcze pozamykane, a zwłaszcza kantory wymiany walut. Pojechaliśmy więc na wzgórze Ukimerioni, gdzie nad miastem góruje katedra Bagrati pw. Wniebowzięcia NMP, wybudowana w 1003 r. przez króla zjednoczonej Gruzji Bagrata III. Był czas na zwiedzenie świątyni, posłuchanie porannych śpiewów liturgicznych poprzedzonych biciem dzwonów przez wchodzącego po stromych kamiennych schodach na dzwonnicę mnicha, odpoczynek na trawie w cieniu rozłożystego cisa i spojrzenie ze wzgórza na położone poniżej Kutaisi. Po 1,5 godzinie jedziemy dalej na pobliskie (11 km od Kutaisi) wzgórza do monastyru Galeti. Fundatorem monastyru w 1106 r. był król Dawid IV Budowniczy, którego grób znajduje się pod płytą nagrobną we wjeździe, w jednej z murowanych bram wjazdowych. Na kompleks całego monastyru składają się: katedra NMP (XII w.), kościół św. Grzegorza (XIII w.), kościół św. Mikołaja (XIII-XIV w.), Akademia - bardzo ważny ośrodek studiów arytmetyki, geometrii, gramatyki, retoryki, astronomii, muzyki, itd.- oraz dzwonnica ze źródełkiem.
Wracamy do Kutaisi. Przyjechaliśmy do centrum, gdzie dokonaliśmy pierwszej wymiany euro lub dolarów na lari (GEL). Aktualny kurs wynosił 1 euro = 2,38 lari. Z tego wynikało, że 1 zł = 0,57 lari, a 1 lari = 1,74 zł. Gruzińskie grosze nazywają się tetri.
Był czas na mały posiłek. Przez okienko spożywczego kiosku zakupiliśmy chaczapuri oraz po butelce napoju i z tym udaliśmy się do pobliskiej kawiarenki, gdzie można by zakupić kawę i wszystko skonsumować. Te dwie operacje uczuliły nas na to, żeby uważać, bo nie zawsze można spotkać się z uczciwą obsługą. Gdy kupowałem w kiosku chaczapuri, to z danych 100 lari wydawało się, że otrzymałem jakąś małą resztę. Jak przeliczyliśmy orientacyjnie ceny, to okazało się, że otrzymałem 50 lari za mało. Poszliśmy więc z powrotem do tego kiosku i po wyjaśnieniu sprzedawczyni bez problemu oddała nam 50 lari, przepraszając po rosyjsku za pomyłkę. Natomiast w kawiarni Ania H. zamówiła dla nas kilka kaw. Dobrze, że spytała ile będą kosztowały, bo odpowiedzieli, że prawie równowartość 100 dolarów. Zaczęli tłumaczyć, że taka jest cena włoskiej kawy Lavazza, której nazwę nosiła ta kawiarnia. Za kawę gruzińską, którą sobie zażyczyliśmy zapłaciliśmy w końcu po 2 lari. A smakowała nie gorzej od włoskiej.
W tym miejscu należałoby zatrzymać się trochę nad pierwszym próbowanym przez nas gruzińskim przysmakiem chaczapuri. Chaczo - twaróg i puri - chleb. To wszystko tłumaczy. Ten twarogowy chleb przyrządzany jest w Gruzji na setki sposobów, a mówi się, że każda gospodyni ma swoją własną receptę. Chaczapuri dla Gruzinów jest tym, czym pizza dla Włochów, knedliczki dla Czechów, a tortilla dla Hiszpanów. (W kolejnych dniach będziemy mieli okazję próbować inne rodzaje tego gruzińskiego przysmaku).
Jeszcze rzut oka na fontannę znajdującą się na centralnym placu Kutaisi z rzeźbami dziwnych zwierząt, nazywaną fontanną Kolchidy i jedziemy w kierunku Gori. W połowie drogi przejeżdżamy przez najdłuższy w Gruzji tunel drogowy Rikoti. Następnie dojeżdżamy do miasta Gori, w którym urodził się Stalin, jeden z największych światowych zbrodniarzy, z którego ręki cierpiało wiele narodowości, nie wyłączając samych Rosjan. Z całego sowieckiego kraju zrobił olbrzymi, przepojony strachem obóz, nazwany przez Sołżenicyna Archipelagiem Gułag. Przesiedlał miliony ludzi różnych narodowości i ludzi o znaczącym statusie społecznym. Dokonywał masowych mordów, budował obozy przymusowej pracy z niewyobrażalnie skrajnymi warunkami. Zagłodził miliony ludzi wprowadzając przymusową kolektywizację. Organizował nagonki, w ramach opętańczej ideologii walki klas, na tzw. kułaków, obszarników, ludzi wykształconych. Swoim szatańskim geniuszem zniewolił nie tylko całe sowieckie imperium, ale w dużym stopniu państwa ościenne tzw. "demoludy". Efekty tego "raju na ziemi" widzieliśmy podczas poprzednich wyjazdów w postaci masowych grobów w Katyniu, w Kuropatach pod Mińskiem, w Bykowni koło Kijowa, czy Memoriału koło Irkucka. Chichotem historii jest fakt, że są muzea i pomniki Stalina, a wielu ludzi widzi w nim pozytywnego przywódcę, który "nie wiedział o tym co wyprawia Beria i całe NKWD". Nie do pomyślenia są pomniki i muzea Hitlera. Według naukowych danych nazizm spowodował śmierć około 60 milionów istnień ludzkich na całym świecie, a od komunistycznego szaleństwa zginęło 120 milionów. Trudno, zwiedzając takie muzeum, oprzeć się refleksji nad przekrętem propagandowym, który w umysłach całych społeczeństw wytworzył spaczone i nie mające nic wspólnego z prawdą kryteria oceny różnych postaci historycznych i systemów politycznych.
Po muzeum oprowadzała nas Rosjanka, która po rosyjsku omawiała wystawione eksponaty i zdjęcia. Odniosłem wrażenie, że mówiła jakby obojętnie o Stalinie, nie gloryfikując go ani też nie potępiając. Obok w muzeum była inna grupa Polaków, którą oprowadzał pan w sile wieku z kitką siwych włosów. Z fragmentów jego wypowiedzi wyraźnie było słychać o zbrodniczej działalności Stalina, o zsyłkach, łagrach, zbiorowych mordach, sztucznie wywołanym głodzie na Ukrainie z 6-cioma milionami ofiar i wcale nie rzadkimi przypadkami kanibalizmu. Pewno jeszcze w latach 80-tych ubiegłego wieku nie mógłby takich rzeczy mówić, zwłaszcza w takim miejscu.
Oprócz muzeum można było przejść przez 84-tonowy wagon, którym Stalin podróżował, m.in. na konferencję jałtańską w 1945 r. - jak napisane jest w przewodnikach - bał się latać samolotami. Przed muzeum stoi pomnik Stalina oraz chata, w której Stalin się urodził, w rodzinie szewca Wissarionowa Dżugaszwilego. Przewodniki podają, że prawdopodobnie to jest właśnie ta chata. Nad nią wybudowana została budowla przypominająca sarkofag, który chroni ją przed zmiennymi warunkami atmosferycznymi.
Z muzeum udaliśmy się na pobliskie wzgórze, znajdujące się w centrum miasta, na którym widoczne są ruiny twierdzy Gori. W tym miejscu warownia istniała już w antycznych czasach, o czym świadczą wykopaliska. Twierdza została poważnie uszkodzona w czasie trzęsienia ziemi w 1920 r. U jej podnóża znajduje się pomnik - zespół stalowych rycerzy, jakby z ranami odniesionymi w boju, w 2008r., przy których zrobiliśmy sobie zdjęcia.
Jadąc do Gori przejeżdżaliśmy 20 km od granic Osetii Południowej. W samym mieście Gori zamieszkuje kilkadziesiąt tysięcy uchodźców z pobliskiej Osetii Południowej, leżącej na północ od Gori, która po oderwaniu się przy wydatnej "braterskiej pomocy" Rosji stanowi dzisiaj tzw. republikę separatystyczną. Ocenia się, że w Gruzji aktualnie jest około 150 tysięcy takich uchodźców z Osetii Południowej, co przy dużym problemie bezrobocia w Gruzji, ogromny problem społeczny. Przejeżdżamy więc przez tereny, które były objęte działaniami wojennymi w 2008 roku, które były przez Rosjan bombardowane. W samym Gori, gdzie Rosjanie zbombardowali dzielnicę mieszkaniową bombami kasetonowymi, jest ustawiony pomnik Drzewo Życia w całości wykonany ze szczątków pocisków i bomb. Tu jednak nie dojechaliśmy.
Ruszamy dalej do skalnego miasta Upliscyche oddalonego około 6km od Gori. Historia tego miejsca zaczyna się w II tysiącleciu p.n.e. Od VI w. p.n.e. miejsce to było jednym z najpotężniejszych centrów politycznych, kulturowych i ekonomicznych, a także siedzibą królewską. Wykute w skale pomieszczenia z pięknymi ozdobami, pięknie położone na górskim zboczu nad rzeką Mtkwari (Kura). Nad skalnym miastem góruje cerkiew wybudowana w XII w. Z górnych skał spoglądała na nas zamarła w bezruchu jaszczurka - mieszkaniec skalnego miasta. Oprowadzał nas Gruzin, który na wstępie pochwalił się, że ma na imię Stalber (Stalin- Beria). Urodził się w 1949 r. Na pytanie jakie jeszcze ideologiczne imiona wtedy nadawano, to podał dla przykładu: Mareng (Marks-Engels) i Marenglen (Marks-Engels-Lenin). Aż takie zwyrodnienie do Polski jednak nie dotarło.
Po zwiedzeniu skalnego miasta udaliśmy się do restauracyjki, gdzie poczęstowano nas winem. Barman ukląkł na posadzce i specjalną nabierką pobierał z otworu w posadzce wino. Jak się okazuje, to taki jest sposób przechowywania wina w glinianych garnkach, zwanymi kwevri, wkopanych pod posadzkę. Można było popróbować za 1 lari szklaneczkę wina. A ponieważ były dwa rodzaje win, to niektórzy dla lepszego wyczucia smaku spróbowali kilka szklaneczek. Oczywiście starano się przestrzegać gruzińskiej etykiety: każdy wypity kieliszek czy szklaneczka poprzedzane były wznoszeniem toastów. Jednak w wykonaniu Gruzinów toasty te są bardziej kwieciste i trwają o wiele dłużej. My je skracaliśmy, przecież przed nami jeszcze trasa w góry na nocleg do Gudauri.
Ruszyliśmy więc autokarem tzw. Gruzińską Drogą Wojenną (GDW) na północ do Gudauri, który w Gruzji jest znanym górskim narciarskim kurortem. GDW to trasa o długości 208 km prowadząca od Tbilisi przez Wielki Kaukaz do Władykaukazu, stolicy Północnej Osetii w Rosji. Historycznie był to ważny szlak łączący Kaukaz Południowy z Kaukazem Północnym.
W Gudauri ulokowani zostaliśmy w dwóch prywatnych domach. Podczas całej wyprawy spaliśmy w hostelach albo w prywatnych domach. Dużo domów zostało wyremontowanych i przystosowanych do przyjęcia turystów. Widać nowe płytki, stolarkę drzwiową i okienną, nową armaturę w łazienkach. Jednak często jakość tego wyposażenia była dosyć niska. Płytki krzywo położone, wszędzie widoczne rury, spłuczki przeciekające (nie ma jeszcze liczników na wodę, więc non stop lejąca się woda w misce ustępowej nikomu nie przeszkadzała), drzwi zacinające się z odpadającymi listwami wokół ościeżnic. Musi chyba trochą czasu upłynąć, żeby jakość wyposażenia i jego niezawodność znacznie się poprawiła. Wszędzie gdzie byliśmy była możliwość korzystania z kuchni, natomiast zawsze był problem z łazienkami, których ilość była zdecydowanie za mała, jak na ilość przyjmowanych turystów. Te wszystkie warunki większość naszych podróżników odbierała jako tutejszy folklor. A już z pewnością otwartość i bardzo pozytywny stosunek do turystów, a do Polaków w szczególności, szybko neutralizowała drobne uciążliwości. Dla młodzieży takie "drobiazgi" są mniej zauważalne. Muszę tutaj dodać, że nasza trzcianecka grupa - nie ujmując niczego naszym paniom - raczej wyraźnie zawyżała średnią wieku wszystkich uczestników eskapady. Było dużo młodych ludzi, a najmłodszym był Mateusz z Gdyni w wieku około 13 lat, który brał udział w tym wyjeździe wraz ze swoimi rodzicami i dzielnie znosił wszystkie eskapady.
Tak zakończył się pierwszy dzień zwiedzania Gruzji. Po nieprzespanej nocy (każdy trochę drzemał w samolocie) od samego rana intensywne zwiedzanie przy pełnym gruzińskim słońcu sprawiło, że każdy z chęcią przyjął pozycję horyzontalną w prawdziwym łóżku.


16.07.2014 r. (środa)
Gudauri - Kazbegi (Stepancminda) - kościół Cminda Sameba - wodospad Gweleti - Przełęcz Krzyżowa - pomnik przyjaźni rosyjsko-gruzińskiej - Ananuri - Mccheta - Tbilisi - przejazd Gruzińską Drogą Wojenną (GDW – historyczna trasa od Tbilisi do Władykaukazu w Osetii Północnej)


Rano o 7.00 wszystkie bagaże wrzuciliśmy na małą ciężarówkę i skalną drogą przeszliśmy na dół kilkaset metrów do szosy, gdzie podjechał autokar z uczestnikami, którzy byli zakwaterowani w innym miejscu. Jeszcze przed naszym domem zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcia. Po raz pierwszy założyliśmy nasze koszulki, które specjalnie przed wyjazdem wykonała dla nas trzcianecka drukarnia ARCAN Elżbiety i Lucjana Rutkowskich. Miesiąc przed naszym wyjazdem Lucjan mówił mi, że wraz z żoną wybierają się prywatnie do Gruzji i Armenii i z tej okazji drukują sobie czerwone koszulki z gruzińskim napisem Poloneti (znaczy: Polska), z dwiema flagami: gruzińską i polską oraz z polskim napisem "Gruzja 2014". Od razu zamówiłem dla naszej grupy komplet takich koszulek, tylko w kolorze czarnym. Wielokrotnie w tych koszulkach chodziliśmy, chociaż niektóre panie rzadziej, bo podobno było za gorąco. Koszulki te bardzo szybko nas identyfikowały, co powodowało, że wiele razy przypadkowi Gruzini nawiązywali z nami na ulicy kontakt. Zawsze z uznaniem i poważaniem mówili o Polsce. Pamięć o zdecydowanej postawie prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który swoim autorytetem potrafił zdopingować kilku prezydentów byłych państw posowieckich i na ich czele przybyć do Tbilisi, jest tutaj żywa. Gruzini są mu wdzięczni, że tymi działaniami powstrzymał dalszą ekspansję Rosji na Gruzję. Przejawem tej sympatii są nazwy ulic jego imienia w kilku miastach Gruzji oraz pomnik w Tbilisi. Lech Kaczyński konsekwentnie realizował swój plan silnej współpracy i wzajemnego poparcia wszystkich państw posowieckich, aby wspólnie stanowić skuteczną siłę w stosunku do imperialnych dążeń Rosji z jednej strony, jak i do zbiurokratyzowanej i wcale nie demokratycznej Unii Europejskiej, która wszystko rozgrywa na rzecz najsilniejszych wiodących państw Unii przeciwko rozbitym i zatomizowanym słabszym państwom Europy Wschodniej. Że mądry i przemyślany plan? A i tak w kraju wyśmiany i wykpiony, czego najlepszą ilustracją jest słynna drwiąca wypowiedź ówczesnego Marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego: "Jaki prezydent - taki zamach", nawiązująca do incydentu ostrzelania kolumny samochodów z prezydentami Lechem Kaczyńskim i Micheilem Saakaszwili. Gruzja wdzięczna za silne i jednoznaczne poparcie Lecha Kaczyńskiego przyznała mu pośmiertnie tytuł Bohatera Narodowego Gruzji. Zgodnie z gruzińską tradycją osobom, którym taki tytuł nadano, komponuje się i poświęca utwór muzyczny. Z tej też okazji prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu poświęcona została nagrana przez zespół Lashari stara gruzińska pieśń "Leć czarna jaskółko", którą zespół śpiewa w języku gruzińskim i polskim (w Google wpisać: Leć czarna jaskółko)
Po załadowaniu się do autokaru ruszyliśmy w górę Gruzińską Drogą Wojenną (GDW) do miejscowości Kazbegi noszącą dzisiaj nazwę Stepancminda (tłumaczenie: Święty Szczepan). Nazwa Kazbegi została nadana podczas okupacji sowieckiej w 1925 r. i przetrwała do 2007 r. Nadano tę nazwę na cześć Kazibeka Chopikaszwili, pradziadka Aleksandra Kazbegi, za to, że pomógł zdławić antyrosyjską rewolucję w czasie ekspansji Imperium Rosyjskiego na Kaukazie na początku XIX w.
Po drodze zatrzymaliśmy się przy straganach, gdzie obok na wzgórzu spływająca woda utworzyła olbrzymie żółtawe nacieki. Niektórzy próbowali tej wody, która zawierała dużo żelaza. Oczywiście stragany zostały dokładnie spenetrowane, drobne zakupy porobione, a przeróżne gruzińskie czapki posłużyły nam do pozowania do zdjęć.
Następny postój, to Stepancminda (wys. 1.750 m), gdzie autokar zatrzymał się na placu z pomnikiem Aleksandra Kazbegi, gruzińskiego pisarza. Skąd ruszyliśmy w górę do kościoła Cminda Sameba (XVI -wieczny kościół Świętej Trójcy) na wzgórze o wysokości 2.170 m. Już z placu postojowego w centrum Stepancminda widać było w górze cel naszej wędrówki na tle ośnieżonego szczytu góry, nieczynnego wulkanu Kazbek o wysokości 5.047 m. We wrześniu ubiegłego roku trzech polskich alpinistów poniosło śmierć, gdy po zdobyciu szczytu, podczas drogi powrotnej nastąpiło załamanie pogody.
Kilkanaście osób pojechało marszrutkami do kościoła Cminda Sameba, a reszta ruszyła pieszo. Cała wędrówka w górę trwała około 2,5 godzin. Można było iść krętą, wspinającą się w górę drogą, którą jechały marszrutki lub wjeżdżali jeźdźcy na koniach. Można było także drogę tę sobie skracać wspinając się stromymi podejściami. Biorąc pod uwagę upał, podejście do Cminda Sameba było dosyć wyczerpujące.
U góry w kościele w tym dniu był odpust. Odprawiane było nabożeństwo przez prawosławnego arcybiskupa. Kościółek nieduży wypełniony był wiernymi przybyłymi na odpust. My też mogliśmy dostać się do środka. Nie wolno jednak było wewnątrz robić zdjęć. Jak do każdej prawosławnej świątyni panie musiały nakładać chusty na głowę i zakładać spódnicę, gdy były w krótkich spodenkach. Również mężczyźni w krótkich spodenkach musieli zakładać jakieś chusty, które przykrywały gołe kolana.
Schodząc ze wzgórza w pobliżu Cminda Sameba poczęstowaliśmy się kawą z mlekiem przygotowaną na maszynce turystycznej przez dwóch turystów: Kanadyjczyka i chłopaka, którego matka jest Hinduską, a ojciec Francuzem. Robiąc kawę w plastykowym kubku za 0,75 lari dorabiali sobie na dalszą wędrówkę. Trochę z nimi rozmawialiśmy dowiadując się, że znają Kraków, Warszawę, Białystok i wiele innych miast polskich, przez które już przejechali.
Po powrocie do autokaru (droga powrotna na dół - lekko ponad godzinę), pojechaliśmy dalej GDW w kierunku granicy rosyjskiej. Kolejna półgodzinna wędrówka w górę nagrzanym słońcem wąwozem doprowadziła nas do wodospadu Gweleti o 40-metrowej wysokości, znajdującego się niespełna 6 km od granicy gruzińsko-rosyjskiej. Trzeba było uważać na często rosnący po bokach barszcz Sosnowskiego, parzącą roślinę, która swoją wysokością czasami dorównywała wysokości człowieka. Były osoby z naszego autokaru, które tą rośliną się poparzyły i miały silne zaczerwienienia nóg powyżej kostek. Kaukaz jest naturalnym środowiskiem tej rośliny, która w czasach PRL została do Polski sprowadzona w celu prowadzenia upraw na paszę dla zwierząt. Szybko jednak zaniechano takiej uprawy, ale dziko rosnące okazy można w różnych częściach Polski spotkać. Barszcz Sosnowskiego ma bardzo silnie rozwinięty system korzeniowy, sięgający do 2 m głębokości i jest trudny w zwalczaniu. Poparzenia powoduje bezpośrednia styczność z tą rośliną, a nawet olejki eteryczne, jakie ona wydziela.
Wracając GDW ponownie przejeżdżamy przez Przełęcz Krzyżową o wysokości 2.379 m. Dojeżdżamy do pomnika przyjaźni rosyjsko-gruzińskiej, który Rosjanie zdążyli wybudować w darze w 1983 r., tj. w dwusetną rocznicę podpisania Traktatu Gieorginiewskiego, w którym caryca Katarzyna II w zamian za podległość Rosji części Gruzji zobowiązała się chronić te tereny przed najazdami muzułmanów. Ten socrealistyczny obiekt, którego ząb czasu przez zaledwie 30 lat więcej nadwyrężył niż niejedną budowlę antyczną (kruszący się na potęgę beton i zardzewiałe z wyłamanymi szczeblinami barierki) jest przynajmniej wspaniałym punktem widokowym na góry, wąwozy, urwiska i strome ściany skalne.
Po krótkim odpoczynku i delektowaniu się wspaniałymi widokami dojeżdżamy do twierdzy Ananuri (XVI/XVII w.) z XVII-wieczną cerkwią Zaśnięcia NMP. Podziwiamy obronne mury i rozciągające się poniżej u podnóża skalnego wzniesienia turkusowe wody zbiornika Żinwali. Zbiornik ten stanowi spiętrzenie wód rzeki Aragui, gdzie przy zaporze wodnej zlokalizowana jest elektrownia wodna o dużej mocy.
Kolejnym etapem podróży była Mccheta - dawna stolica Gruzji. Tutaj z parkingu spacerkiem wzdłuż ulicznych restauracyjek, sklepików i straganów doszliśmy do katedry Sweti Cchoweli ("Drzewo życia"), jednej z najwyższych świątyń gruzińskich (54 m wysokości), wybudowanej w XI w. Ciekawostką jest umieszczona na zewnętrznej elewacji katedry płaskorzeźba przedstawiająca prawą rękę trzymającą kątownik z podpisem: "Ręka sługi Arsakidze - wybacz mu". Płaskorzeźba ta miała wysławiać dzieło wielkiego mistrza, twórcy prawdziwej perły architektury. Legenda mówi o ucięciu prawej ręki mistrzowi, aby niczego podobnego nie mógł w przyszłości dokonać.
Po zwiedzeniu katedry pełnej wspaniałych fresków niektórzy dokonali zakupów pamiątek, map oraz naciągniętych na sznurek orzechów w zastygłej polewie winogronowej zwane czurczchela (gruziński deser). Na posiłek zatrzymaliśmy się w przyulicznych restauracyjkach, gdzie chyba większość miała okazję po raz pierwszy spróbować chinkali. Są to z ciasta wykonane jakby sakiewki na pieniądze, które wewnątrz posiadają mięso zanurzone w rosole. Trzymając za górny węzełek takiej sakiewki odwracamy go dołem do góry, przegryzamy i wypijamy rosół oraz wyjadamy mięso. Następnie zjadamy ciasto, a na talerzu pozostawiamy tylko górny węzełek chinkali. Gruzini podobno robią zawody kto ile zostawi takich węzełków na swoim talerzu.
Przed nami 25 km i już wjeżdżamy do Tbilisi, stolicy Gruzji, która liczy około 1,2 mln. mieszkańców. Stolicą Gruzji jest od XVI w., natomiast ślady archeologiczne świadczą o tym, że człowiek żył tu już 5.000 lat temu. Zakwaterowani zostaliśmy w hostelu o nazwie Bavly Hostel przy ulicy Aleksandra Chaczchavadze 11, prowadzony przez młodego sympatycznego Egipcjanina, który - jak nam to powiedział - do Gruzji został ściągnięty przez swego wujka 1,5 roku temu.
Po zakwaterowaniu część naszych turystów udała się z Nikolettą na wieczorny spacer po Tbilisi. My już w mniejszym składzie także trochę później na taki spacer wyruszyliśmy. Przeszliśmy główną Rustaveli Avenue do Placu Wolności ze stojącą po środku kolumną ze świętym Jerzym. W poszukiwaniu miejsca do ugaszenia pragnienia, trafiliśmy na małą restauracyjkę "Warszawa". Wśród typowo polskich dań jak: gzik, tatar, śledź w oleju, zimne nóżki, wybraliśmy tatara z gruzińskim piwem. Sympatyczna obsługa (dwóch młodych chłopaków: Gruzin i Ukrainiec) całkiem dobrze sobie radziła z językiem polskim, który opanowali podczas swojej 4-ro miesięcznej pracy w polskiej restauracji. Oczywiście można było rozmawiać po rosyjsku i angielsku, nie mówiąc o tym, że również w ich narodowych językach. W tym czasie jakaś filmowa ekipa kręciła film reklamowy o tej restauracji. My chcieliśmy wyjść, żeby nie przeszkadzać, ale kazano nam zostać. Pewno robiliśmy za publikę i klientów. Jako ciekawostkę można by dodać, że ta skromnie wyposażona restauracyjka miała ściany wyklejone gazetami polskimi lub zagranicznymi, które posiadały jakieś artykuły o Polsce.

 

17.07.2014 r. (czwartek)
Tbilisi - ulica, skwer i pomnik Lecha Kaczyńskiego w Tbilisi - gruzińska „pustynia”- klasztor Dawid Garedża skalny kompleks zakonny z VI w.- Azerbejdżan - Udabno - degustacja win w Tbilisi


Po śniadaniu wszyscy wraz z Nikolettą wyruszyliśmy na spacer idąc tym razem za dnia Aleją Szoty Rustawelego do Placu Wolności mijając po drodze operę, parlament i Pałac Młodzieży, przed którym stoi pomnik gruzińskich pisarzy. Przy końcu ulicy Rustawelego znajduje się Filharmonia z pomnikiem roztańczonej muzy. Dożo zabawy i uciechy było z pozowaniem do zdjęć przy pomniku z tańczącymi Gruzinami. Przy placu trafiliśmy na uliczny kiermasz starej książki, gdzie kilka osób znalazło dla siebie jakieś ciekawe pozycje. Idąc dalej przeszliśmy urokliwymi uliczkami starego miasta mijając po drodze nową, ale wykonaną w starym stylu krzywą wieżę, katedrę Sioni, siedzibę zwierzchnika Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego - katolikosa Eliasza II. W tej katedrze przechowywana jest najcenniejsza relikwia Kościoła gruzińskiego - krzyż św. Nino, za pośrednictwem której Gruzja w 337 r. przyjęła chrześcijaństwo.
Mijamy nowoczesny w swej architekturze Most Pokoju, żartobliwie zwany przez mieszkańców Tbilisi "podpaską" i dalej przechodzimy urokliwymi uliczkami starego miasta, robiąc sobie zdjęcia z pomnikiem tamady - wodzirejem każdej uczty, odpowiedzialnym za toasty - pijącym czaczę ze specjalnego rogu. Czacza jest to pędzona przez Gruzinów wódka z winogron o wysokiej zawartości alkoholu - około 60-65%.
Z daleka po drugiej stronie rzeki Mtkwari (rosyjska nazwa to Kura) widoczne są ciekawe obiekty. Z daleka widać sobór Trójcy Świętej (Cminda Sameba), którego budowa w związku z 2000-leciem chrześcijaństwa przebiegała w latach 1998 - 2004. Jest to najwyższa świątynia Gruzji (98 m wysokości) i jedna z największych świątyń prawosławnych na świecie.
Na urwistym skalnym zboczu Mtkwari znajduje się wizytówka Tbilisi - cerkiew Metechi (cerkiew pw. Matki Bożej Metechskiej). Na placu przed kościołem spogląda dumnie z konia król Gorgasali. Jeszcze widok na okazały budynek Pałacu Prezydenckiego i na nowoczesny w swej architekturze Most Pokoju i już zbliżamy się do łaźni siarkowych. Jest ona na najstarszej, liczącej sobie około 1500 lat, części miasta. Chwila odpoczynku z Nikolettą przy napojach chłodzących przy ulicznej restauracyjce i spacer głębokim wąwozem do wodospadu w centrum miasta. Nad okolicą wznosi się twierdza Narikała (VI w.) oraz 20-metrowa, majestatyczna postać z aluminium spoglądająca na niżej położone miasto. To pomnik Matki Gruzji - Kartlis Deda, zbudowany w latach 60-tych XX w.
Warto nadmienić, że w 1999 r. podczas swojej 89-tej zagranicznej podróży polski papież Jan Paweł II odwiedził Indie i Gruzję. Podczas dwudniowego pobytu w Gruzji papież spotkał się między innymi z katolikosem Eliaszem II oraz z ówczesnym prezydentem Gruzji Eduardem Szewardnadze. Odwiedził Mcchetę, poświęcił budynek Caritasu w Tbilisi, przeznaczony do niesienia pomocy biednym i bezdomnym, ogłosił nominację biskupią Kościoła obrzędu łacińskiego na region Kaukazu oraz odprawił Mszę św. w Pałacu Sportu w Tbilisi.
Wszyscy się rozeszli małymi grupkami, ponieważ następny punkt programu zaczynał się o godz. 14.00 - zbiórka przy autokarze pod hotelem Radisson, niedaleko naszego zakwaterowania. Zatrzymaliśmy się w ulicznej restauracyjce, gdzie zamówiliśmy chaczapuri. Pokusiło mnie, żeby zamówić dwa rodzaje tego dania. Na pierwsze chaczapuri czekaliśmy około 45 min. Gdy zniecierpliwieni interweniowaliśmy, że autokar na nas czeka, usłyszeliśmy odpowiedź, że jeszcze 2 minuty. Jednak po 10-ciu minutach poinformowano nas, że to potrwa dodatkowo 20 min. Zrezygnowaliśmy z drugiej porcji i w dużym tempie ruszyliśmy pod hotel Radisson.
Przy okazji warto coś napisać o punktualności w Gruzji. Gruzini mają specyficzne podejście do tej "cnoty królów". Myślę, że powiedzenie: "Tylko krowy w Gruzji są punktualne" doskonale oddaje cechę krów, które wszędzie chodzą po ulicach, skalnych urwiskach oraz szosach, a późnym popołudniem, przez nikogo nie prowadzone, spokojnie i majestatycznie podążają do swoich domostw. Przy tym wszystkim te poczciwe zwierzęta mają za nic cały ruch uliczny, przejeżdżające i trąbiące samochody. Podobno słowo punktualność w ogóle nie ma nic wspólnego z przeciętnym Gruzinem, chociaż nasz kierowca, Gruzin, nigdy na siebie nie dał czekać.
I tak na wpół najedzeni, w pośpiechu, z językiem na brodzie, dotarliśmy w ostatniej minucie na czekający autokar. Gdybyśmy wiedzieli, że i tak z pół godziny postoimy, to być może mielibyśmy za sobą degustację obydwu rodzajów chaczapuri.
W końcu ruszamy, tym razem innym autokarem. Zaproponowaliśmy Nikolette podjechanie po drodze do ulicy i skweru noszących imię Lecha Kaczyńskiego, gdzie w 2012 r. władze Tbilisi postawiły skromny pomnik naszemu  prezydentowi. Podczas chwili postoju złożyliśmy pod pomnikiem kwiaty i zrobiliśmy zdjęcia. Wyjeżdżając dalej w kierunku lotniska jechaliśmy przez ciągnące się bezludne pagórkowate przestrzenie z wypaloną stepową trawą - pustynię - jak nazywają ten teren Gruzini. Po drodze widzieliśmy płytkie rozlewiska - słone jeziora. Wysoko w górze zauważyliśmy majestatycznie krążące dwa orły nad, wydawałoby się, martwą krainą. Dojechaliśmy pnąc się cały czas pod górę, do leżącego na granicy z Azerbejdżanem, łańcucha górskiego, gdzie na zboczu znajduje się kompleks klasztorny David Garedża. Klasztor został założony w VI w. przez Dawida, jednego z 13 tzw. ojców syryjskich (misjonarzy działających w Gruzji w I tysiącleciu). Do klasztoru dojechaliśmy autokarem, który pozostał na parkingu. My, wspinając się po stromej skalistej ścieżce, mogliśmy spojrzeć z góry na klasztor, w którym żyją aktualnie mnisi, dlatego wejście do klasztoru jest niemożliwe. Z góry widzieliśmy jak na dziedziniec klasztoru weszło dwóch mężczyzn w mundurach. Jak się później okazało, był to patrol graniczny gruzińsko-azerbejdżański, który prawdopodobnie wszedł tam dla ochłody. Ruszyliśmy dalej w górę przy pełnym prażącym słońcu. Po chwili doszliśmy do ciągnącej się na wysokości 40 cm stalowej barierki, która wyznaczała granicę gruzińsko-azerbejdżańską. Tak doszliśmy do szczytu i schodząc lekko po drugiej stronie (cały czas wzdłuż ciągnącej się granicznej barierki) ujrzeliśmy w dole nizinę azerbejdżańską, równie pustynną i wyschniętą, jak po stronie gruzińskiej. Idąc dalej poziomo po zboczu mogliśmy cały czas podziwiać wnęki, pieczary, komnaty wykute w skale, często z różnymi ornamentami i malunkami. Wszystko to przed setkami lat było zamieszkałe przez prawosławnych pustelników. Podczas tej wędrówki chwilami wydeptana skalna ścieżka przechodziła na drugą stronę barierki i wtedy szliśmy po ziemi azerbejdżańskiej. Możemy więc mówić, że około pół godziny spędziliśmy w Azerbejdżanie.
Ponownie wdrapaliśmy się na grzbiet górskiego łańcucha i po krótkim odpoczynku zaczęliśmy schodzić w dół do czekającego na nas autokaru. Przed parkingiem otwarty był w tym czasie sklepik klasztorny, gdzie zakupiłem wino klasztorne i broszurkę o klasztorze. Autokarem ruszyliśmy w drogę powrotną i mniej więcej w połowie tej pustynnej drogi zatrzymaliśmy się w wiosce Udabno, co w języku swańskim znaczy "pustynia". Ta strasznie wyglądająca wieś została tutaj stworzona poprzez zasiedlenie jej przez przesiedleńców z północnego regionu Gruzji - Swanetii. Gdy Gruzja była jeszcze sowiecką republiką, po kolejnej powodzi, która nawiedziła górzyste tereny Swanetii i która zniszczyła domy żyjącym tam ludziom, "nauka radziecka" zrealizowała kolejny już projekt inżynierii społecznej. Ludzi tych "przeflancowano" po przekątnej na drugi koniec Gruzji. Aby zasiedlić ten bezludny teren, władze Gruzji przeniosły tutaj ofiary powodzi, dając im bezpłatne domy i ziemię. Ironią losu jest, że ludzie, którzy ucierpieli od nadmiaru wody (powódź), cierpią teraz na niewyobrażalną suszę i żeby przeżyć, wodę dowożoną w samochodowych cysternach.
W tej zabitej deskami wiosce Polacy Ania i Ksawery otworzyli restaurację Oasis Club, oferując podróżnym zimne napoje, wyżywienie i noclegi. Serwowane są dania, charakterystyczne dla kuchni gruzińskiej i swańskiej. Cały obiekt wykonany w bardzo prymitywny sposób (złożone ze sobą betonowe płyty), z bardzo prymitywnym wyposażeniem (meble, to składanka z drewnianych palet) - wszystko to stwarza niepowtarzalny urok, poprzez upodobnienie się do przerażającego prymitywizmu całej wioski. Na betonowych płytach wywieszone zostały flagi: polska i gruzińska. Nie ma chyba turysty, który umęczony podróżą i zwiedzaniem David Garedża, nie skorzystałby z chwili wytchnienia w Oasis Club.
Więc i my pokrzepieni schłodzonymi napojami złapaliśmy tu oddech na dalszą powrotną drogę do Tbilisi. Po powrocie do miejsca zamieszkania Nikoletta zaprosiła wszystkich na patio na degustację trzech gatunków win. W miarę trwającej degustacji humory coraz bardziej zaczęły wszystkim dopisywać - było gwarno i wesoło. Trochę na wzór gruziński próbowaliśmy wznosić kwieciste toasty. Jeden z toastów, do którego mnie wypchnięto, oczywiście dotyczył Nikoletty, jako najlepszego przewodnika w Gruzji, a nawet w całej Azji. Nikoletta wiele nam opowiadała o tradycji toastów gruzińskich. Biesiadowanie w Gruzji jest sztuką pielęgnowaną od setek lat. Gruziński toast, to też sztuka w pełni tego słowa znaczeniu. Może być przypowiastką,  wspomnieniem, anegdotą, poezją lub bajką z morałem. Bez toastu nie ma tu żadnego picia. Według tradycji tutejszej pierwszy toast jest za Boga, potem mogą być za pokój, za miłość, za przyjaźń, za tych co żyją i co pomarli.
Oto przykład jednego z toastów:
Pewien mądry i stary Gruzin pewnego razu powiedział:
- Chcę wznieść toast za głupią kobietę.
Po czym z przewrotnym uśmiechem kontynuował:
- Czasami pytamy siebie dlaczego Bóg stworzył kobiety takimi pięknymi i takimi głupimi? Odpowiedź jest bardzo prosta: stworzył je pięknymi, żebyśmy mogli je kochać a głupimi, żeby one mogły nas kochać.
Wznieśmy zatem toast za kobiecą "głupotę".
Po 23.00 poprosiliśmy Egipcjanina, żeby przywołał dla nas taksówkę, ponieważ chcieliśmy ponownie pojechać pod pomnik Lecha Kaczyńskiego, żeby zapalić duży znicz, który taszczyliśmy ze Trzcianki. Chwilę to trwało, więc prowadziliśmy z Egipcjaninem rozmowę i wręczyłem mu puszkę polskiego Żywca. Taksówka w końcu podjechała i w czwórkę (Bina, Ela, Jagoda i ja) za 10 lari pojechaliśmy tam i z powrotem. Przed pomnikiem zapaliliśmy znicz, a kierowca zrobił nam zdjęcie. Tam leżały złożone wcześniej przez naszą grupę kwiaty. Jadąc taksówką, podziwialiśmy Tbilisi nocą.
Na patio nadal było wesoło, tak że po północy towarzystwo trzeba było uciszać, bo niektórzy lokatorzy, zwłaszcza na wyższych piętrach, nie mogli zasnąć.


18.07.2014 r. (piątek)
Tbilisi - Sadakhlo (przejście graniczne gruzińsko-armeńskie) - Eczmiadzyn - Erywań


Rano o 7.00 pożegnaliśmy Egipcjanina, który powiedział, że Żywiec jest dobrym piwem, spakowaliśmy bagaże do naszego autokaru i ruszyliśmy w kierunku granicy z Armenią. Po drodze kierowca zaśpiewał dwie piosenki gruzińskie, a my w rewanżu kilka polskich. Śpiew prowadziła chórzystka Hanka z Chojnic, która znała dużo tekstów, między innymi z repertuaru Maryli Rodowicz. Do Armenii wjechaliśmy przejściem granicznym w Sadakhlo - Bagratashen, na którym dokonaliśmy wymiany waluty. Aktualny kurs wynosił: 1 euro = 546 dram (AMD), tj. 1 zł = 131,88 dramy, a 1 dram = 0,00758 zł. Dram po ormiańsku znaczy pieniądz. 1 dram = 100 luma. Z uwagi na niską wartość waluty odpowiedniki naszych groszy nie występują w obiegu.
Po przekroczeniu granicy ruszyliśmy w kierunku Noyemberian do jeziora Sevan. Jednak po kilkunastu minutach jazdy zatrzymała na policja i nakazała zawrócić, ponieważ na tej trasie obsunęło się jakieś urwisko i dalej droga jest nieprzejezdna. Tym samym musieliśmy zmienić kolejność programu i zamiast dzisiejszej kąpieli w jeziorze ruszyliśmy do Erywania przez Vanadzor, Spitak i Aparan. Najpierw jednak pojechaliśmy do miejscowości Eczmiadzyn, zwanej ormiańskim Watykanem. Jest tu cały kompleks świątyń i budynków, z których katedra pw. Zstąpienia Jednorodzonego jest najstarszą katedrą świata wybudowaną przez św. Grzegorza Oświeciciela, założyciela Kościoła ormiańskiego. Wszędzie widoczne były kamienne płyty z wyrzeźbionymi charakterystycznymi krzyżami, zwanymi chaczkarami. W księgarni kościelnej można było nabyć książki o budowlach sakralnych Armenii, widokówki i miniatury chaczkarów.
Po przyjeździe do Erywania (około 1,1 mln mieszkańców) zakwaterowani zostaliśmy w dwóch hostelach. Naszą grupę ze Trzcianki z innymi osobami zakwaterowano w hostelu pod adresem Khaniyan 38. Po wciągnięciu bagaży na II piętro, ulokowaniu się w pokojach i zjedzeniu kolacji, udaliśmy się na miasto na centralny Plac Republiki, gdzie obejrzeliśmy spektakl tańczących fontann. Po drodze podziwialiśmy stalowe pomniki byka i jakiegoś pająka oraz placyki z ulicznymi restauracjami i estradami z grającymi zespołami. Erywań starszemu pokoleniu kojarzy się z dowcipami o Radiu Erewań i kierowanych do redaktora Rumiana pytań. Próbkętych dowcipów bez trudu można znaleźć w internecie.
Wieczorem ktoś powiedział, że dostał telefoniczną informację z Polski, iż 17 lipca br. nad Ukrainą, nad terenami opanowanymi przez separatystów i rosyjskie wojska "miłujące pokój", zastrzelony został pasażerski samolot z 298-mioma osobami na pokładzie. Zaraz informację sprawdziliśmy w internecie. Wszyscy zginęli. Dodawaliśmy sobie animuszu czarnym humorem żartując, że szkoda było Putinowi rakiety na samolot tanich linii Wizzair, którym lecieliśmy na tym terenem dwa dni wcześniej.


19.07.2014 r. (sobota)
Erywań - panorama Araratu (świętej góry Ormian) - kolejka Wings of Tatew - klasztor Tatew - monastyr Norawank - Erywań


Kolejny dzień naszej wędrówki zaczął się od zatrzymania w przy ormiańskim cmentarzu w pobliżu góry Ararat, świętej góry Ormian, która znajduje się jednak po tureckiej stronie 32 km od granicy z Armenią. Przed nami na wzniesieniu widoczny był monastyr Chor Wirap, a za nim majestatyczna, bo licząca sobie 5.165 m góra, której wierzchołek pokryty jest śniegiem. To wulkan, którego ostatnia erupcja miała miejsce w 1840 r. Z lewej strony widoczny jest wierzchołek Małego Araratu o wysokości 3.896 m. Po wykonaniu zdjęć Araratu oraz ciekawych nagrobków cmentarnych ruszyliśmy w kierunku klasztoru Tatew. Dojechaliśmy do dużego parkingu przed stacją kolejki linowej, tzw. Skrzydła Tatewu (Tatev Wings) prowadzącej do kompleksu klasztornego. Po zakupieniu biletów o różnych godzinach przejechaliśmy najdłuższą kolejką na świecie 5.752 m. Wspaniałe widoki wysokich łańcuchów górskich, wąwozów, wijących się w dole dróg i rzek. Największe wzniesienie wyniosło 320 m, więc widoki z góry imponujące. Czas przejazdu 11 min. Czekając na swoją kolejkę można było w istniejącej tam restauracji coś zamówić. Wzięliśmy sobie jakąś zupę jogurtową o słonym smaku. Obok restauracji wystawiona była makieta klasztoru Tatew (IX w.).
Po przejechaniu kolejką doszliśmy do kompleksu klasztornego, zwiedziliśmy istniejące tam kościoły oraz różne pomieszczenia. Weszliśmy także na wieżę obronną z otworami, przez które można było wylewać gorącą smołę, czy inne materiały rażące atakujących. Na dziedzińcu było dużo chaczkarów. Podziwialiśmy ośmiometrową kolumnę zakończoną na szczycie również chaczkarem. Wybudowana w 904 r., ostrzegała przed trzęsieniem ziemi. Kolumna zaczynała się kołysać, zanim ludzie wyczuli pierwsze wstrząsy. To taki kamienny sejsmograf, zwany Gawazan (pastorał).
Gdy już wszystkie grupy z naszego autokaru wróciły kolejką linową, ruszyliśmy w drogę powrotną. Mniej więcej w połowie trasy zjechaliśmy do pięknie wijącego się wąwozu, którym dojechaliśmy krętą, górską drogą do kolejnego monastyru Norawank (XIII w.). Znowu podziwialiśmy wspaniałą architekturę, wykonane w kamieniu ozdoby, malowidła i chaczkary. To wszystko wkomponowane w surowy wysokogórski krajobraz czerwonych skał było pięknie podświetlone promieniami zachodzącego słońca. Dużym zainteresowaniem cieszyły się dosyć niebezpieczne wspornikowe kamienne schody na frontowej ścianie kościoła pw. Matki Bożej, prowadzące na pierwsze piętro świątyni. Po wejściu do niej można było zaobserwować w wyłomie skalnym w stropie grupę kilkunastu nietoperzy, które nic sobie nie robiły z tłumu turystów poniżej przechodzących.
Po kolejnym dniu pełnym wrażeń do Erywania wróciliśmy o 23.00, co wcale nie przeszkadzało, żeby wybrać się na krótki spacer połączony z zakupami prowiantu na następny dzień.


20.07.2014 r. (niedziela)
Erywań - wąwóz i świątynia hellenistyczna w Garni - jezioro Sevan - Erywań


Rano wyjechaliśmy autokarem do Garni. Jest to miejscowość oddalona o 30 km od Erywania - była letnia rezydencja królewska. Podjechaliśmy do świątyni hellenistycznej, która o tej porze była jeszcze zamknięta. Zdecydowaliśmy się więc na zejście w dół do głębokiego wąwozu rzeki Azat ze wspaniałymi ścianami skalnymi, które wyglądały jak elementy organów. Pod koniec tego wąwozu jakiś wojskowy poganiał nas, żebyśmy szybciej przeszli, bo to jest teren wojskowy i on musi zamknąć na kłódkę prowizoryczną bramę. Po kilkuset metrach doszliśmy do fermy rybnej, w której hodowane były pstrągi i inne gatunki ryb. Od fermy, już inną drogą, wróciliśmy w górę pod świątynię hellenistyczną z I w. n.e., poświęconą bogu słońca Mitrze. Po zakończeniu zwiedzania okazało się, że jest awaria autokaru. Na Armenię nasz kierowca miał pomocnika, który podobno lepiej znał tamtejsze trasy. W dwójkę wzięli się więc do roboty i z wielkim poświęceniem w tym upale, usmarowani od stóp do głów leżeli pod autobusem, co chwilę wykręcając coraz to inną zaoliwioną część. Po odczekaniu około 2 godzin, które zużyliśmy na leżenie w cieniu, na słońcu na trawie, lub na konsumpcji kebaba, remont autokaru został szczęśliwie zakończony i ruszyliśmy w kierunku jeziora Sewan, do miejscowości noszącej tę samą nazwę.
Jezioro Sevan zajmowało 100 lat temu 5% powierzchni kraju. Jest to największy zbiornik wody w Armenii. Leży na wysokości 2.000 m, w związku z tym jego wody nagrzewają się jedynie do 18-200C. Wody jeziora zasila 28 rzek, a wypływa tylko jedna - Hrazdan. Na początku XX w. jezioro miało głębokość 95 m, ale w 1933 r. zaczęto wprowadzać w życie sowiecki projekt nawadniania suchych terenów, przez co poziom wody jeziora obniżył się o 55 m. Śmierć Stalina spowodowała przerwanie tego projektu, dzięki temu jezioro uniknęło losu Jeziora Aralskiego. Po wysiłkach przywrócenia pierwotnego stanu, poziom wód ustabilizował się na poziomie niższym od pierwotnego o 18 m. Powierzchnia jeziora zmniejszyła się z 1.360 m2 do 940 km2. Znajdujący się kiedyś na wyspie kompleks klasztorny Sevanavank, dzisiaj, na skutekobniżenia się lustra wody, znajduje się na półwyspie.
Na odpoczynek nad jeziorem dostaliśmy 3 godziny. Trochę było więc leżenia na plażowych kamykach, trochę kąpieli, a także przejście do klasztoru Sevanavank. Ze wzgórza na półwyspie podziwialiśmy wspaniałe widoki. Odwiedziliśmy prawosławny klasztor, złożyliśmy ofiarę, aby chociaż w ten sposób uczcić Dzień Pański. (Wcześniej szukaliśmy w inetrnecie katolickiego kościoła w Erywaniu, ale chyba takiego nie ma. Później dowiedzieliśmy się, że są jakieś siostry zakonne, u których odprawiana jest niedzielna Msza św.).
Po zbiórce przy autokarze około 19.30 wróciliśmy do Erywania. Po drodze jeszcze podziwiamy urwiste skalne wzgórza, w których odsłoniły się warstwy węgla kamiennego. Po krótkim posiłku wyruszyliśmy na miasto do rzęsiście oświetlonych kaskad. Z niedokończonego jeszcze szczytu podziwialiśmy w dole Erewań nocą. Schodząc policzyliśmy komisyjnie wszystkie stopnie - było ich 550. Usiedliśmy w parkowej restauracji przy piwie i przyjemnie prowadziliśmy rozmowy z dowcipnym gruzińskim kelnerem. Do hostelu wróciliśmy o północy.


21.07.2014 r. (poniedziałek)
Erywań - Bavra (przejście graniczne armeńsko-gruzińskie) - miasto-klasztor Wardzia - Bakuriani


Wracamy do Gruzji. Trasa ma gorszą nawierzchnię, a nawet czasami szutrową. Przejeżdżamy granicę armeńsko-gruzińską koło miejscowości Bavra. Mijamy już lepszymi drogami trochą płaskich terenów z jeziorami i znanymi nam bocianami, które w tym terenie z pewnością znalazły sprzyjające warunki do życia i wyhodowania nowego pokolenia. W porze obiadowej docieramy do Wardzi - miasta skalnego klasztoru z XII/XIII w., leżącego na wysokości 1.300 m n.p.m. W restauracji znajdującej się u stóp kamiennego wysokiego wzgórza dziurawego jak szwajcarski ser, siedliśmy pod zadaszeniem przy wspólnym stole i chyba wszyscy zamówili polecanego przez Nikolettę pstrąga. Oprócz tej, niezbyt wielkiej ryby, niektórzy zamówili przystawkę w postaci zawijanych smażonych bakłażanów, które wyglądały jak rolmopsiki. Byli również tacy, którzy zamówili zupę z kawałkiem mięsa wewnątrz. Po posiłku wjechaliśmy marszrutkami po stromych zawijasach do początku trasy zwiedzania skalnego miasta. Wszyscy już razem ruszyliśmy skalną ścieżką biegnącą w miarę poziomo wzdłuż skalnych komnat, cel i innych pomieszczeń, w których w dawnych czasach, w chwilach zagrożenia, pomieściło się nawet 20.000 osób. Ci co mieli odpowiednie nakrycia głowy i nie mieli odkrytych kolan, mogli zaglądnąć do skalnej świątyni z XII w. z pięknymi malowidłami. Posuwając się dalej ominęliśmy zamieszkały przez mnichów czynny monastyr skalny. Podziwialiśmy wnętrza skalnych pomieszczeń, ale także leżącą pod nami dolinę z widoczną z tej wysokości miniaturową restauracją, w której kosztowaliśmy przed chwilą pstrąga. Druga część trasy prowadziła wewnętrznymi ciemnymi tunelami oraz stromymi i ciasnymi schodami wykutymi w skale. Dało to obraz życia i komunikacji mieszkających tu przed setkami lat ludzi. A pamiętać trzeba przy tym, że dopiero trzęsienie ziemi w 1383 r. spowodowało obsunięcie się olbrzymiego fragmentu tego skalnego miasta. Trzęsienie ziemi bezpowrotne zniszczyło około 70% tego miasta. Wzgórze wyglądało jakby odcięty nożem ser, odkryło swoją tajemnicę i pokazało niezliczoną ilość otworów, zagłębień i korytarzy. Do dzisiaj zachowało się 250 komnat zlokalizowanych na 13 poziomach oraz fragmenty korytarzy, tuneli, schodów i systemu wodno-kanalizacyjnego. Przed trzęsieniem ziemi całe skalne miasto było całkowicie zasłonięte, a jedynie dobrze zamaskowane tajne wejścia umożliwiały dostanie się do wnętrza góry.
Podczas wyjazdu późnym popołudniem pogoda, która cały dzień nie była najlepsza (pochmurno i chwilami lekko padało) zdecydowanie się pogorszyła - momentami lało. Jedziemy główną trasą przez Akhaltsikhe do Borżomi i dalej na nocleg do Bakuriani. Brżomio jest znanym ośrodkiem wypoczynkowym, w którym odkryto popularną wodę mineralną chlorkowo-wodoro-weglanowo-sodowo-wapniową, leczącą choroby przewodu pokarmowego i dróg żółciowych. W okolicach Borżomi mijamy wzgórza wypalonego lasu - efekt rosyjskich działań wojennych w 2008 roku. Wiele z bardzo popularnych w czasach sowieckich domów wczasowych pełniło okresowo funkcję hoteli dla uchodźców z Abchazji. Borżomi kandydowało do organizacji Zimowych Igrzysk Olimpijskich w 2014 r., ale wystarczyło na nie spojrzeć - nie miało szans.
Dojechaliśmy pod wieczór na nocleg do położonego na wysokości 1.700 m n.p.m. Bakuriani. Jest to bardzo znana i popularna miejscowość górska, która oferuje całą gamę obiektów sportów letnich i zimowych. Zakwaterowani zostaliśmy w dwóch domach, w prywatnych kwaterach. W naszym domu, oprócz całej trzcianeckiej ekipy, zamieszkały jeszcze dwie panie oraz kierowca naszego autokaru. Na początku nie obyło się bez zamieszania, bo jakaś kobieta dwa razy nam kazała przejść z bagażami do drugiego domu, gdzie zakwaterowani zostali inni uczestnicy wyjazdu. Wytworzyła się trochę nerwowa atmosfera, która jednak zniknęła i nasze bagaże ponownie wtaszczyliśmy na górę. Po zajęciu miejsc w pokojach, wyruszyliśmy do centrum tej pięciotysięcznej miejscowości. Ania J. i Adam M. ochoczo przyjęli moją propozycję, aby "trzymać kuchnię" dla naszej ósemki. Zrzuciliśmy się finansowo i od tego momentu oni decydowali o zakupach. Pilnowali, żeby niczego nie zabrakło, a co najważniejsze - zaczęli przygotowywać wręcz domowe dania: jajecznicę, naleśniki, gotowane ziemniaki, surówki itd. Bardzo dobrze czuli się w tej roli do końca naszej wędrówki, a my nie szczędziliśmy im pochwał, że bardzo dobrze im to wychodzi. Tak więc Adam i Ania wraz z Adamem K. pochodzili trochę po sklepach w celu uzupełnienia zapasów żywnościowych, a my pokręciliśmy się po różnych sklepach i w końcu usiedliśmy sobie w małej restauracyjce przy gruzińskim piwie.
Gdy wróciliśmy do miejsca zakwaterowania, zastaliśmy przy stole gospodarza wraz ze swoim zięciem i z naszym kierowcą. Zaprosili nas do degustacji czaczy. Gospodarz przez osiem lat pracował swego czasu w Grecji, skąd oprócz pieniędzy przywiózł ze sobą żonę z Salonik. Chwalili sobie sowieckie czasy, ponieważ ich wypoczynkowa miejscowość aż kipiała od turystów, wtedy głównie rosyjskich. Dzisiaj Rosjan jest jak na lekarstwo, a w ich miejsce nowych turystów przybyło niewielu. Ale, tak jak wielu innych Gruzinów, nie mieli wątpliwości, że naszego prezydenta Lecha Kaczyńskiego "ubiła Moskwa". Gospodyni zaprowadziła nas do drugiego pokoju, gdzie w ściennej wnęce miała ołtarzyk z dziesiątkami różnych niedużych ikon. Pokazując to, brała poszczególne ikony do ręki i tłumaczyła skąd każda z nich pochodzi i kogo przedstawia. Wieczór w miłej atmosferze minął przy czaczy i bakłażanach jako zakąsce. Gospodarzowi i naszemu kierowcy dałem ostatnie puszki z piwem Żywiec, jakie jeszcze były w mojej torbie.
Dzisiaj drugi kierowca, który pomagał naszemu na terenie Armenii, opuścił nasz autokar.


22.07.2014 r. (wtorek)
Bakuriani - Surami - Barjashi – Mestia


Rano wyruszamy ponownie przez Bordżomi i po minięciu ruin twierdzy suramskiej (XVI/XVII w.) w Surami, zatrzymujemy się na poboczu, aby posmakować pysznych, słodkich, pełnych rodzynek, pachnących cynamonem chlebków nazuki. Poznaliśmy technologię wypieku tych chlebków w piecach w kształcie beczki. Wewnątrz spalane są suche gałązki, a urobione ciasto zgrabnym ruchem ręki przykleja się do wewnętrznej ściany nagrzanej beczki. Chlebki, zjadane na ciepło, cieszyły się dużym zainteresowaniem. Ponownie przejeżdżamy przez najdłuższy tunel drogowy Rikoti i zbliżamy się w okolice wioski Szrosza (Shrosha), gdzie wzdłuż szosy ustawione są liczne stragany z wyrobami glinianymi. Widzimy setki waz, misek, garnków, doniczek, dzbanów i rogów do wznoszenia toastów. Przejeżdżamy przez Kutaisi, następnie pniemy się w górzyste tereny na północy Gruzji. Przejeżdżamy zaledwie 6 km od granic Abchazji i dalej wzdłuż rzeki Inguri do ciągnącego się w górskim wąwozie 30-tokilometrowego spiętrzenia wód tej rzeki. Zbiornik wodny, wraz z elektrownią wodną, utworzony został przez 272 metrową zaporę. W małej osadzie Barjashi zlokalizowanej na szosie przy zalewie zrobiliśmy chwilę odpoczynku. Na zapleczu restauracji był wodospad, a po szosie spokojnie wędrowały sobie świnie. Kawałkami chleba próbowaliśmy je nauczyć, żeby służyły jak pies, który oczekuje otrzymania jakiegoś smakołyku. Świnie już siadały na zadzie i gdyby tak dłużej popracować, to z pewnością te inteligentne zwierzęta nadawałyby się do cyrku. Na poboczu drogi widzimy niemałą pasiekę. Po drodze wielokrotnie mijaliśmy pasieki, a także punkty sprzedaży miodu z dzikich górskich kwiatów.
O 17.00 dotarliśmy do Mestii. Miasto oraz cała Górna Svanetia wpisane są na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W Mestii zachowało się wiele średniowiecznych baszt rodowych, które służyły Svanom jednocześnie za warownię i dom. Mury wież chroniły ich przed lawinami, przed atakami obcych armii, feudalnych panów, a także przed sąsiadami żądnymi wypełnić krwawą zemstę rodową. W Mestii zostaliśmy zakwaterowani w prywatnym dużym domu. W obszernym holu na parterze na podłodze stały szklane baniaki, jak się okazało, pełne wina i czaczy. Gospodarze częstowali nas tymi szlachetnymi trunkami, co w efekcie skończyło się drobnymi zakupami.
Ubraliśmy się w nasze polsko-gruzińskie koszulki i ruszyliśmy na zwiedzanie tego 3,5-tysięcznego miasteczka. W centrum doszliśmy do restauracji o pisanej po polsku nazwie "Wschód Słońca". Wewnątrz siedziała duża grupa Polaków z przewodnikiem, którego widziałem i "podsłuchiwałem" w muzeum Stalina w Gori (siwe włosy spięte w kitkę). Podszedłem więc do niego z pytaniem, czy rzeczywiście nie pomyliłem się, gdy potwierdził, poprosiłem go do naszego stolika na zewnątrz restauracji, żeby trochę porozmawiać i zrobić sobie z nim zdjęcie. Jak się okazało, był to emerytowany nauczyciel z Krakowa, który pilotował polską wycieczkę po Gruzji. W przyszłym roku ma w planie Iran. Otrzymaliśmy jego wizytówkę.
Ruszyliśmy dalej chcąc wejść na jedną z zabytkowych wież. Po drodze mijaliśmy naszych znajomych, którzy zdążyli zwiedzić miejscowe muzeum. Dotarliśmy do jednej z otwartych wież i po dość prymitywnych drabinach weszliśmy kilka poziomów w górę, aby przez otwór w dachu pokrytym drewnianym gontem wykonać kilka zdjęć okolicy.


23.07.2014 r. (środa)
Mestia - Uszguli - lodowiec Szchary - Mestia


Nasi "kucharze" są wyśmienici. Pomimo wczesnego wyjazdu na lodowiec (6.30) zdążyliśmy zjeść jajecznicę. Gruzińska punktualność i lekki rozgardiasz dały się nam we znaki, bo dyskusje i zmienne decyzje spowodowały, że w końcu o 7.15 ruszyliśmy trzema marszrutkami do najwyżej położonej w Gruzji i podobno w Europie, wioski Uszguli (ponad 2.000 m n.p.m.). W naszym, jadącym na przedzie busiku, siedziało 21 osób. Po drodze na jednym z ostrych zakrętów zza wysokiego pasma górskiego ukazał się ośnieżony szczyt Uszby (4.710 m). Z góry widzieliśmy daleko w dole Mestię z jej charakterystycznymi wieżami, potężne górskie zbocza, żleby, miejscami zastygłe już lawiny błotne. Trasa o długości 54 km wiodła krętymi górskimi drogami i wąwozami, w większości ze skalną, ale także miejscami błotnistą nawierzchnią. Po drodze śpiewaliśmy kilka piosenek, łącznie z "Barką" - rej wodziła (tak jak to było kilka razy w autokarze) Hanka, która, jak mówiła, jest chórzystką w parafii MB Fatimskiej w Chojnicach. Jeszcze po drodze w naszej marszrutce, w prawym tylnym kole, złapaliśmy "panę". W czasie wymiany koła małą grupką poszliśmy wąwozem do przodu. Po pewnym czasie wsiedliśmy do marszrutki, która już bez zapasowego koła dogoniła nas. Szczęśliwie dojechaliśmy do Uszguli, małej, starej miejscowości górskiej, w której podobno najstarsze wieże pochodzą z III wieku naszej ery. Była chwila przerwy, podczas której skorzystaliśmy z chłodnego piwa i konwersacji z obsługą prymitywnej restauracji. W odciętej od świata wiosce, również przez 6 zimowych miesięcy, stale mieszkają ludzie. Aż się wierzyć nie chce, co ich tu trzyma. Kolejne 9 km dzięki zaradności naszej Nikoletty mogliśmy za opłatą 5 lary od osoby przejechać w stronę lodowca na pace starego, mocno już zdemolowanego łaza. Na niedużej skrzyni tego pojazdu upchano 50 osób. Część siedziała, a reszta stała, kurczowo trzymając się niskiej burty, aby podczas gwałtownych przechyłów na nierównej kamienistej, a czasami błotnistej drodze, nie wylecieć jak z katapulty poza platformę ciężarówki. Gdy kierowca dojechał do końca przejezdnej drogi, dalej poszliśmy pieszo, ale mieliśmy tylko godzinę i trzeba było wracać do czekającego na nas samochodu. Mogliśmy więc pozwolić sobie na półgodzinną wędrówkę w kierunku lodowca u stóp Szchary (5.068 m) i musieliśmy już zawrócić. Cały czas z Uszguli trasa prowadziła wzdłuż płytkiej górskiej rzeki, która z pewnością wypływała z lodowca. Do lodowca jednak nie doszliśmy, podobno trzeba by było jeszcze iść prawie godzinę w jedną stronę. Z daleka zrobiliśmy zdjęcie potężnego języka lodowego widocznego u podnóża Szchary. Swoją szarością wyraźnie różnił się od białych pokrytych śniegiem szczytów spowitych białymi chmurami. Podziwialiśmy przecudne kwiaty i bogatą zieleń, mimo że lato trwa tu krótko, a podłoże jest skaliste. Upał był bardzo silny, wszystkim we znaki dały się liczne gzy, które co chwilę głośnym klapnięciem dłoni kończyły swój żywot.
W powrotnej drodze część osób zdecydowała się na przejście pieszo do Uszguli i zrezygnowała z jazdy łazem. Tym samym na pace, w powrotnej drodze było luźniej, bo około 25 osób. Gdy wróciliśmy do Uszguli, czekaliśmy na idących pieszo, więc był czas na posilenie się kolejną wersją chaczapuri. Wyjechaliśmy marszrutkami o 16.30 i po 3 godzinach dojechaliśmy do Mestii. Po krótkiej kolacji wyruszyliśmy na miasto, aby posłuchać gruzińskiego zespołu, którego wczoraj część naszych turystów miało okazję spotkać w jednej z restauracji. Rzeczywiście, w restauracji koło centralnego parku, grali i śpiewali młodzi Gruzini. Robili to rewelacyjnie. Mały Krzysio - Polak jak się okazało - tańczył przed śpiewającym zespołem. Rewelacyjnie tańczyły Gruzinki. Solista zespołu widząc mnie w koszulce polsko-gruzińskiej, robiącego zdjęcia, podszedł i zaproponował nam oddzielny koncert w ich wykonaniu. Niestety było to już niemożliwe, ponieważ następnego dnia rano wyruszamy w nasz ostatni etap do Gonio koło Batumi.


24.07.2014 r. (czwartek)
Mestia - Barjashi - Gonio


Dzisiaj wyjeżdżamy później, bo o godz. 9.00. Przed wyjazdem do Gonio Jagoda podarowała gospodyni na pożegnanie duży haftowany obrus wykonany przez jej siostrę. Gospodyni bardzo się ucieszyła, bo pasował do stołu znajdującego się w ogólnym pomieszczeniu. Po drodze znowu się zatrzymujemy w znanym nam miejscu Barjashi i ponownie witamy nasze znajome świnki.
Do Gonio przyjechaliśmy o 16.00. Zakwaterowani zostaliśmy w dwóch sąsiednich prywatnych domach. Zawarliśmy znajomość ze starszym Gruzinem, który mówił, że służył przed laty w wojsku blisko Polski, w Kaliningradzie. Też twierdził, że Kaczyńskiego zabili Rosjanie. Skorzystaliśmy jeszcze ze słońca i poszliśmy na kamienistą plażę, potem na spacer po Gonio i zakupy. Po zakupach kolacja i gra w tysiąca z Anią H., Biną i Adamem M. Wygrał Adam.


25.07.2014 r. (piątek)
Gonio - Sarpi - Gonio


Po wyśmienitym śniadaniu przygotowanym przez Anię J. i dwóch Adamów udaliśmy się na odległą o 300 metrów plażę. Niestety te kamyki na plaży i przy wejściu do wody nie ułatwiały poruszania się na boso. Piaszczystych plaż rzeczywiście można Polsce pozazdrościć, lecz tej ciepłej wody u nas z kolei nie ma. Po trzech godzinach i krótkiej przerwie udaliśmy się marszrutką na południe od Gonio do Sapri na gruzińsko-turecką granicę. Odległość około 10 km. Przy granicy znajduje się duże targowisko, wiele różnych punktów sprzedaży oraz małych restauracyjek. Do przejścia granicznego można było podejść blisko. Gruzini i Turcy nie potrzebują wiz, aby się nawzajem odwiedzać. Polacy natomiast potrzebują wiz do Turcji. Na samym przejściu budynek celny posiada charakterystyczną powyginaną sylwetkę naśladującą wykręcony języczek klucza. Architektura tego budynku ma przypominać styk Europy z Azją, a to przejście graniczne jest jakby symbolicznym otworem umożliwiającym przejście z jednego kontynentu na drugi. Zrobiliśmy trochę drobnych zakupów, a w ulicznej restauracyjce zjedliśmy aczmę (adżarska lazania z serem) oraz pizzę. Byliśmy w pobliskiej cerkwi oraz porobiliśmy trochę zdjęć samego przejścia granicznego i widocznego za przejściem meczetu oraz flagi tureckiej.
Po powrocie do Gonio nasi mistrzowie kuchni przygotowali imieninową kolację dla naszych dwóch Ań, które w dniu jutrzejszym obchodzą imieniny. Wyśmienita kolacja, na talerzu zamiast torta wafelki ułożone w taki sposób, że można było odczytać napis "Anie". Był jeszcze weselny alkohol od Eli, była czacza i wino. Na początku złożyliśmy życzenia. Odczytałem dwie laurki zabrane ze Trzcianki z życzeniami napisanymi wierszem - to już była intelektualna praca Jagody. Oprócz tego Anie otrzymały wisiorki wykonane z tasiemki i kamieni z plaży, które miały naturalne otwory na wylot. Całą ceremonię wraz z odśpiewaniem "sto lat" uwiecznił w naszym aparacie najmłodszy uczestnik Mateusz, który był tego świadkiem. Po kolacji ponownie zagraliśmy w tysiąca w tym samym składzie co wczoraj. Ponownie wygrał Adam. Jeszcze przed północą poszliśmy na spacer nad morze i promenadą doszliśmy do plażowej restauracji, gdzie trochę naszych ludzi siedziało i tańczyło przy muzyce. Dosiedliśmy się do nich. Anie otrzymały po różyczce zakupionej od małego chłopca, który jeszcze o tej porze chodził z kwiatami. Wróciliśmy o 2.00 i wkrótce rozpętała się nocna burza.


26.07.2014 r. (sobota)
Gonio - Batumi - Gonio


Wstaliśmy dosyć późno. Nasi mistrzowie od kuchni zrobili na śniadanie ryż. O 10.30 udało nam się opuścić Gonio i wyjechać marszrutką do oddalonego o kilkanaście kilometrów Batumi. Wysiedliśmy na skrzyżowaniu, skąd było najbliżej do delfinarium. Zakupiliśmy bilety po 12 lari od osoby i poszliśmy na pobliską morską plażę. Przed 14.00 ponownie przyszliśmy do delfinarium na program z delfinami. Pokaz trwał 35 minut i wszystkich zauroczył. Kilka delfinów pięknie współpracowało z czwórką trenerów. Równo wyskakiwały z wody do góry, kręciły na nosie hula-hop, wyskakiwały na brzeg obok swoich trenerów, pływały przytulone do siebie, wiozły na swoim grzbiecie stojących na nich trenerów, a także - co sprawiało największy aplauz - wyrzucały pyskiem do góry piłki, a następnie silnym uderzeniem nosa, piłki te wysyłały na trybuny, w publikę.
Po tym wspaniałym widowisku przeszliśmy wzdłuż nadmorskiego bulwaru do parkowej restauracyjki, gdzie zjedliśmy adżarskie chaczapuri, a niektórzy szaszłyki. Ten rodzaj chaczapuri to płaska duża bułka, z wydrążonym zagłębieniem po środku, w którym było ugotowane jajko na miękko, a w nim zanurzony cienki plasterek masła. Potem trochę chodziliśmy po śródmieściu robiąc zdjęcia co ciekawszych obiektów. W umówionym miejscu spotkaliśmy się o 19.30, aby wspólnie przejść nadmorskim bulwarem do tańczących fontann. Tam spotkaliśmy pozostałych uczestników wyjazdu, którzy przyjechali autokarem. Pokaz na takim podłużnym stawie był jeszcze ciekawszy od tego co widzieliśmy w Erywaniu. Oprócz pląsającej wody wyrzucanej w rytmie granych melodii do góry pod różnym kątem i w różnej kolorystyce, tworzona była duża bryła wodnej bryzy, a urządzenia naświetlające tworzyły w tej mgle różne tańczące postaci. O 23.00 przywołano nas do czekającego autokaru, a po przyjeździe do Gonio zrobiliśmy jeszcze zakupy. Kolację udało się nam spożyć przed 1.00.


27.07.2014 r. (niedziela)
Gonio - Batumi

Po śniadaniu poszliśmy na plażę. O 14.00 obiad i wyjazd podmiejskim autobusem do Batumi. Wcześniej Nikoletta informowała, że w Batumi jest kościół katolicki, a w nim w niedzielę Msza św. Wysiedliśmy w okolicach dworca morskiego, skąd ruszyliśmy w kierunku kościoła, który znajduje się między tym dworcem a portem. Powoli przeszliśmy ulicą, która jest wielkim targowiskiem z owocami, z nabiałem, odzieżą i innymi artykułami. Przed kościołem krótko rozmawialiśmy po rosyjsku z gruzińskim diakonem. Po chwili podjechał mały autobus w większości z młodymi Gruzinami i gruzińskim księdzem, który znał polski język. Mówił, że bardzo mu się ten język podoba, dlatego się go nauczył. Wchodzących do kościoła witał w przejściu proboszcz ubrany w ornat, jak się później okazało, Włoch pracujący w Gruzji. W koncelebrze był proboszcz i dwóch księży gruzińskich, w tym ten który znał język polski oraz dwóch diakonów. Z uwagi na obecność kilkunastu Polaków z naszego autokaru, gruziński ksiądz przeczytał dodatkowo po polsku Ewangelię, a na koniec Mszy św. przemówił po polsku. W kościele była także jedna siostra zakonna, Włoszka.
Po Mszy św. w kościele zrobiliśmy z księżmi wspólne zdjęcie. Na zewnątrz, gdy również robiliśmy zdjęcia, nawiązaliśmy kontakt z dwiema dziewczynami, które były w kościele, i mówiły po polsku. Okazało się, że mieszkają w Gruzji, a ich mamą jest Polka, która wyszła za Gruzina.
Po drodze, do przystanku z marszrutkami ponownie przeszliśmy przez ulicę ze straganami. Zakupiliśmy wędzony ser oraz kilka płyt CD z piosenkami gruzińskimi. Do Gonio wróciliśmy marszrutką.
Nasi niezawodni kuchmistrze zrobili kolację. Kaziu Drab podszedł do nas z dwiema butelkami wina "Old Tbilisi" w podziękowaniu za towarzystwo w czasie naszej wędrówki. Rzeczywiście w poprzednich dniach, kilka razy nawiązaliśmy z nim rozmowę, a także zaprosiliśmy go do wspólnego stołu, gdy w Mccheta kosztowaliśmy chinkali. Oczywiście zaprosiliśmy go do wspólnej kolacji. Jak się okazało, Kaziu mieszka pod Iłżą i w ubiegłym roku był już z Wytwórnią Wypraw na Krymie. W Gruzji, podczas naszego wyjazdu miał okazję spotkać się ze swoim synem, który mieszka w USA, a obecnie jest tu na jakimś kontrakcie.
Po kolacji poszliśmy na 20.00 do nadmorskiej restauracji prowadzonej przez Polaków. Spotkanie to zorganizowała Nikoletta. Oglądnęliśmy tam film, który oni nakręcili podczas swoich wędrówek po Gruzji.


28.07.2014 r. (poniedziałek)
Gonio - Batumi


Jeszcze gdy wszyscy spali, pojechałem z Jagodą marszrutką do Batumi. Wysiedliśmy w miejscu, gdzie było najbliżej do al. Lecha i Marii Kaczyńskich. Jest to dwustrumieniowa ulica wylotowa w kierunku lotniska, biegnąca równolegle do bulwaru nadmorskiego. Nie ma przy niej domów, na których mogłaby być tabliczka z nazwą ulicy. Szukaliśmy więc innego oznaczenia, ale nigdzie nie mogliśmy znaleźć. Przy rondzie, na początku tej alei spytaliśmy robotników, którzy budowali jakiś hotel, czy ta ulica się tak nazywa i gdzie można znaleźć potwierdzenie tego faktu. Zwrócili nam uwagę na ułamaną na rondzie kwadratową rurę stalową, na której znajdowała się duża tablica z nazwą ulicy. Powiedzieli, że na to rondo wpadł samochód i tablicę złamał. Dotychczas jej nie odnowiono. Ponadto Jagoda zrobiła sobie zdjęcie z jedną Gruzinką na przystanku autobusowym pod tablicą z rozkładem jazdy, na której wg tej Gruzinki u góry jest napisane po gruzińsku, że to jest ul. Kaczyńskich.
Po powrocie do Trzcianki napisałem do ambasady polskiej w Tbilisi, aby spowodowali przywrócenie prawidłowego opisu ulicy. W 2010 r., gdy objeżdżaliśmy Albanię, w miejscowości Pogradec na deptaku prowadzącym do jeziora Ohrydzkiego były płyty poświęcone różnym wielkim osobistościom tego świata. Oczywiście zainteresowali nas Polacy. Byli tam: Lech Wałęsa, Maria Skłodowska-Curie i Mikołaj Kopernik. Przy tym ostatnim było napisane, że jest narodowości niemieckiej. Po naszej mailowej interwencji w ambasadzie polskiej otrzymaliśmy odpowiedź, że władze miasta w wyniku działań ambasady w trybie pilnym dokonały wymiany płyty na taką, która informowała, że Mikołaj Kopernik był Polakiem. W załączeniu otrzymaliśmy zdjęcie nowej płyty. Liczymy, że i tym razem sprawa ważna dla Polaków zostanie sprawnie załatwiona.
Gdy podjechaliśmy autobusem do centrum, usiedliśmy na ulicy przy stoliku przy jednej z restauracji i zamówiliśmy szaszłyk. Młoda kelnerka o popularnym w Gruzji imieniu Nino (od świętej Nino, dzięki której Gruzja jako druga na świecie przyjęła chrześcijaństwo) widząc nasze koszulki spytała po angielsku, czy znamy reżysera Kieślowskiego i jego filmy "Dekalog" i "Trzy kolory". Nawet w autobusie, jadąc do centrum, ludzie sami próbowali nam coś doradzać, gdy patrzeliśmy w plan miast. Na ulicy mieliśmy kilka przypadków, gdy Gruzini widząc nasze napisy na koszulkach, kiwali przyjaźnie ręką i mówili "Hello Poloneti"
Udaliśmy się na pocztę do centrum miasta, aby kupić znaczki i wysłać nasze i pozbierane od znajomych widokówki. Urzędy pocztowe w Gruzji i Armenii, to zjawisko niezwykle rzadkie. Dzień wcześniej strażnik miejski nie potrafił powiedzieć, gdzie znajduje się poczta. Powiedział, że spyta komendanta, ale ten również nie wiedział. Dopiero w informacji turystycznej otrzymaliśmy prawidłową odpowiedź. Urząd pocztowy, do którego dotarliśmy był niezwykle skromny i ubogi w wyposażeniu. Była trzyosobowa obsługa i dwóch klientów. Wybór w znaczkach prawie żaden, co dla mnie, filatelisty, było przykre, że nie miałem dużego wyboru. Na ścianie zawieszonych było kilka obrazków z ikonami. Jagoda dołożyła do nich obrazek kanonizacyjny św. Jana Pawła II.
Z poczty poszliśmy jeszcze raz na uliczne targowisko, gdzie zakupiliśmy kilka serów, zgodnie z zamówieniem otrzymanym od naszych kolegów. Następnie marszrutką wróciliśmy do Gonio, gdzie jeszcze na trzy godziny skorzystałem ze słońca na plaży. Po wspólnym posiłku o 19.30 nastąpił załadunek bagaży do autokaru i wyjazd do Batumi. Jeszcze pożegnalne wspólne zdjęcia całej grupy przy autokarze. Podczas jazdy nabyłem u Nikoletty płytkę z nagranymi piosenkami gruzińskimi. W Batumi autokar zatrzymał się w okolicy dworca morskiego i mieliśmy czas do 23.30. Chodziliśmy trochę po uliczkach robiąc zdjęcia fontanny czaczy, wieży alfabetu gruzińskiego i innych obiektów. Weszliśmy również do tureckiej restauracyjki koło meczetu, gdzie zjedliśmy szaszłyk barani. Piwo było tureckie, więc należało odkleić kolejne etykietki piwne dla mego niemieckiego kolegi spod Bremy, któremu do kolekcji przywożę etykietki z każdego wyjazdu zagranicznego. Gdy zdziwiona obsługa restauracji przyglądała się naszym wysiłkom, wytłumaczyliśmy, że to do kolekcji i poprosiliśmy o szklankę wrzątku do odklejenia etykietki z szyjki butelki, bo tej bez zamoczenia nie można było odkleić. Zrobiliśmy jeszcze ostanie zakupy czurczcheli, czyli orzechów nawleczonych na sznurek i zatopionych jakby w stężonym kisielu zrobionym z gęstego soku winogronowego.


29.07.2014 r. (wtorek)
Kutaisi - Katowice – Trzcianka


Do Kutaisi zajechaliśmy nocą po około 3 godzinach. Na lotnisku każdy znalazł sobie jakieś miejsce, aby trochę się zdrzemnąć. Samolot Wizzair, który o 5.45 przyleciał z polskimi pasażerami sprawnie ich wypuścił, a nas przyjął na pokład i o 6.30 wyruszył w powrotną drogę do Katowic. Lot trwał 3 godz. i 10 min. Tym razem, po zestrzeleniu samolotu nad Ukrainą, nasza trasa wiodła już nad Turcją. Spoglądając przez okno samolotu po prawej stronie, przez dłuższy czas widzieliśmy południową linię brzegową Morza Czarnego.
Około 8.30 podjechał po nas wcześniej umówiony mikrobusik, który za 100,00 zł od każdego z naszej ósemki, około 17.00 podwiózł wszystkich pod sam dom.


მშვიდობით საქართველო - (czyt.: mszwidobit sakartvelo) - żegnaj Gruzjo!

 

Wspomnienia spisał:
ე დ ვ ი ნ   კ ლ ე ს ს ა   (E d w i n   K l e s s a)